Выбрать главу

Nie odważył się jednak zapytać.

Trzymał się jak najbliżej kulejącego mężczyzny, naśladując każdy jego ruch. Gdy Rudi przypadał do ściany i lustrował przestrzeń przed sobą, Zeke robił to samo. Gdy Rudi powstrzymywał oddech i nasłuchiwał, Zeke naśladował go, mimo iż brakowało mu tlenu i dusił się w masce. Unosił głowę i spoglądał w górę, dopóki przed oczami nie zaczynały mu latać gwiazdy. Wciągał powietrze po raz kolejny, dopiero gdy naprawdę musiał to zrobić.

Pole widzenia miał ograniczone do kilku jardów w każdym kierunku. Zguba była gęsta, barwa zawiesiny mieściła się gdzieś pomiędzy jasnym gównem a płatkami słonecznika. Nie przypominała konsystencją mgły, wyglądała raczej jak toksyczne opary. Kiedy człowiek w nie wchodził, czuł się, jakby miał głowę w nisko rozpiętej chmurze.

W miejscach gdzie ubranie nie zasłaniało ciała, czyli pomiędzy krańcem rękawic a mankietem rękawa i na karku nad kołnierzem, Zeke czuł nieustanne swędzenie. Z trudem powstrzymywał się od drapania, pamiętając o ostrzeżeniu Rudiego. Przewodnik zmierzył go wzrokiem, pokręcił głową i wyszeptał:

— Nie rób tego, jeśli podrażnisz skórę, będzie jeszcze gorzej.

Otaczające ich budynki wydawały się pozbawionymi granic zamazanymi prostopadłościanami. Ich okna i drzwi były albo wyłamane, albo zabite deskami na amen. Zeke zakładał, że te, które zabezpieczono na dolnych piętrach, służą żywym mieszkańcom za schronienie, więc gdyby znalazł w miarę bezpieczny sposób, by dostać się do wnętrza, mógłby znaleźć relatywnie bezpieczną przystań. Co innego myśleć o tym, co innego zrobić. Widział tu i ówdzie schody przeciwpożarowe, plątaninę żelaznych kratownic, które wyglądały krucho jak elementy domku dla lalek. Mógłby się po nich wspiąć, ale co dalej? Czy musiałby wybić okno, by wejść do środka?

Rudi mówił, że ludzie zostawiają lampy i świece tam, gdzie często przechodzą.

A Zeke myślał teraz o jednym: jak uciec od tego człowieka.

Zdziwił się, gdy zrozumiał, że to właśnie robił przed chwilą. Nie znał nikogo więcej w tym mieście. Widział tylko dwoje innych mieszkańców, w tym jednego zamordowanego przez Rudiego. Drugi, kobieta, usiłował zabić z kolei jego kulawego przewodnika. Jeśli więc ocenić sytuację bezstronnie, w tym mieście albo się zabijało, albo samemu ginęło. Szanse były jak jeden do jednego. Doszedłszy do tego wniosku, nie poczuł się jednak lepiej.

Idąc krok w krok za Rudim, raz jeszcze wspomniał Chińczyka. I znów zawartość żołądka zaczęła podchodzić mu do gardła.

Nie. Nie mógł na to pozwolić. Nie teraz, kiedy miał maskę na twarzy. A nie mógł jej zdjąć, bo to byłoby równoznaczne z wydaniem na siebie wyroku śmierci. Musiał zapomnieć o tamtym widoku.

Pragnął uspokoić nerwy i dokonał tego.

Rudi znowu ruszył do przodu mocno pochylony, z opuszczonymi ramionami. Wysunął przed siebie laskę, w której — Zeke wiedział już teraz — miał tylko dwa naboje. A cóż znaczą dwa strzały, kiedy naprzeciw stoi horda krwiożerczych zgnilasów?

Ledwie o nich pomyślał, w pobliżu rozległ się cichy pomruk.

Rudi zamarł w pół kroku. Zeke uczynił to samo.

Mężczyzna odwrócił wolno głowę, spojrzał w lewo, najpierw w dół, potem w górę. Zdaje się, że szukał najlepszej drogi ucieczki.

— To zgnilasy? — zapytał bezdźwięcznie Zeke, ale Rudi nie mógł widzieć ruchu warg pod maską, więc nie odpowiedział.

Po pierwszym jęku usłyszeli inny, jakby ktoś odpowiedział na pytanie. Drugi dźwięk był bardziej urywany i wyższy, bełkotliwy, jak gdyby istocie go wydającej brakowało zębów. Po jęku usłyszeli odgłos kroków, powolnych i niepewnych. Dobiegały z tak bliska, że Zeke poczuł napad panicznego strachu.

W tym samym momencie Rudi odwrócił się do niego, pochylił tak mocno, że ich maski nieomal się zetknęły filtrami i wyszeptał jak najciszej:

— Idziemy tam. — Wskazał palcem pobliskie skrzyżowanie i ulicę biegnącą w prawo. — Kilka przecznic. Wysoka wieża o białych ścianach. Wejdź na pierwsze piętro. Możesz wybić okno, jeśli będziesz musiał. — Po tych słowach przymknął oczy na kilka sekund, a gdy je otworzył, dodał jeszcze: — Pędź, chłopcze, jeśli ci życie miłe.

Zeke nie był jednak pewien, czy zdoła się zmusić do jakiegokolwiek wysiłku, nawet jeśli od tego będzie zależało jego życie. Płuca bolały go przy każdym oddechu, jakby ktoś obwiązał mu żebra grubą liną, a gardło paliło żywym ogniem. Gdy spojrzał ku ulicy wskazanej przez Rudiego, zauważył, że biegnie w dół, czyli w kierunku przeciwnym, niż chciał iść.

Przez głowę przewijały mu się wszystkie zapamiętane wcześniej mapy miasta, jedna po drugiej, ale im więcej im się przyglądał w myślach, tym bardziej był pewien, że nie tędy droga. Pozostawało jednak pytanie, czy byłby w stanie pobiec teraz pod górę. I gdzie miałby znaleźć schronienie, jeśli nie w opisanej przez Rudiego wieży?

Panika powróciła, wypełniając całą przestrzeń pod maską, lecz to nie miało już żadnego znaczenia. Jęki, stęknięcia i szelest kroków nasilały się z każdą chwilą, był pewien, że jeszcze moment i te stworzenia znajdą się tuż obok.

Rudi ruszył pierwszy. Kulawy czy nie, potrafił biegać, tyle że robił przy tym sporo hałasu.

Gdy uderzył sztywną nogą o bruk, jęki natychmiast stały się bardziej intensywne, wyższe, przechodząc w pisk. W otaczających Zeke’a oparach zapanował gorączkowy ruch. Stado się zwoływało. Stado wyruszało na łowy.

Chłopak zaczerpnął głębiej tchu, starając się opanować skołatane nerwy. Obrócił się w stronę ulicy biegnącej w dół zbocza i rzucił ostatnie spojrzenie przez ramię. Nie zobaczył nic prócz wirujących oparów Zguby. Zebrał wszystkie siły i zaczął uciekać.

Bruk był spękany i nierówny. Może zniszczyło go trzęsienie ziemi, a może nadgryzł po prostu ząb czasu. Zeke się potknął, ale odzyskał równowagę, przy kolejnym zachwianiu musiał się podeprzeć rękoma, ocierając je przy okazji do krwi. Odbił się jednak od bruku jak piłka i mknął dalej.

Słyszał za sobą w gęstej mgle odgłosy pogoni. Nieumarli nadchodzili szeroką ławą.

Nie oglądał się. Skupił wzrok na podrygującej niezdarnie sylwetce Rudiego, który gnał naprzód, coraz szybciej zresztą ku ogromnemu zdziwieniu Ezekiela. Może starzec przywykł już do poruszania się w masce ograniczającej dopływ tlenu albo nie był aż tak poważnie ranny, jak się wydawało. Tak czy owak zbliżał się już do białej budowli, która nagle wychynęła z gęstej mgły w dole pogrążonej w mroku ulicy.

Opary rozbijały się o wieżę niczym fale przyboju, jakby była głazem wystającym z dna oceanu.

Zeke znalazł się przy niej kilka sekund po tym, jak dostrzegł białe ściany. I tu zaczęły się problemy. Za cholerę nie wiedział, jak ma się dostać na pierwsze piętro. Nie widział w pobliżu żadnych schodów przeciwpożarowych ani nawet drabiny. Po prawej miał ogromny portal z osadzonymi w nim masywnymi drzwiami z brązu, które zablokowano dodatkowo ciężkimi kłodami obwiązanymi łańcuchem.

Pchany pędem nie potrafił się zatrzymać, wylądował więc na białej ścianie, amortyzując uderzenie obiema rękami. Zasyczał z bólu, gdy otarte dłonie zetknęły się z zimnym kamieniem. Nie cofnął ich jednak, tylko zaczął obmacywać ścianę wokół okna zabitego deskami i płatami blachy, szukając jakiegoś oparcia dla rąk i nóg w bogato zdobionej framudze.