Wyłożył jej dokładnie to, czego najbardziej się obawiała, tyle że bardzo okrągłymi słówkami.
— Posłuchaj… — zaczęła, lecz zakrztusiła się. Pochyliła się i zebrała w sobie. Musiała się uspokoić, mimo że ostatnie niewinne, ale jakże niebezpieczne słowa syna zabolały ją do żywego. — Posłuchaj mnie. Rozumiem, dlaczego to wszystko wydaje ci się takie proste. Wiem też, co sprawia, że chciałbyś, aby po twoim ojcu pozostało jakiekolwiek pozytywne wspomnienie. Może… może masz rację co do Maynarda, w końcu chciał tylko pomóc tym biedakom. Niewykluczone, że w tamtej chwili dotarło do niego, iż ma dwa wyjścia: albo będzie się trzymał litery prawa, albo jego ducha, i wybrał to drugie, gnając na załamanie karku w pogoni za ideałami, prosto w objęcia Zguby i śmierci. W to mogę uwierzyć i nie będę miała problemu z zaakceptowaniem takiej wersji zdarzeń. Powiem więcej: mnie też wkurza, że został zapamiętany tak źle.
Zeke zareagował nader dorosłym okrzykiem niedowierzania, a potem wyciągnął przed siebie ręce, jakby chciał potrząsnąć matką albo ją udusić.
— Dlaczego nie mówiłaś tego wcześniej? Dlaczego pozwoliłaś, by zmieszano go z błotem, skoro uważasz, że chciał pomóc tym ludziom?
— Już ci mówiłam, że to by nie miało znaczenia. A gdyby nawet nie doszło do tej ucieczki i gdyby twój dziadek zginął w znacznie mniej kontrowersyjnych okolicznościach, ja nadal miałabym o nim to samo zdanie. Ten desperacki akt heroizmu nie zmieniłby niczego w naszych wzajemnych stosunkach i… i… Poza tym — nagle zmieniła linię obrony — kto by mnie chciał słuchać? Ludzie omijali mnie i ignorowali. I to wcale nie przez Maynarda. Cokolwiek bym mówiła, nie zdołałabym przekonać nawet jednego mieszkańca Obrzeży, ponieważ moim największym przekleństwem nie było to, że jestem jego córką. — Głos znów jej się załamał. Za bardzo obawiała się tego, co powinno być teraz powiedziane. Zrobiła kilka głębszych oddechów dla uspokojenia i spróbowała pozbierać myśli, aby wyrazić się zwięźle, lecz logicznie, bo tylko tak mogła przekonać Ezekiela. — Ja sobie nie wybierałam rodziców, na tym świecie nikt nie ma takiego przywileju. Stąd też nikt by mnie nie potępiał za winy ojca. Ale sama sobie wybrałam męża, a tego nikt mi w tym mieście nigdy nie daruje.
Coś słonego zaczęło ją palić w przełyku, czuła, jakby łzy torowały sobie stamtąd drogę do jej oczu. Przełknęła mocno ślinę, by je powstrzymać. Zapanowała też w końcu nad oddechem, a gdy syn się obrócił i ruszył w kierunku swojej sypialni, by tam znaleźć samotność i schronienie, podążyła za nim.
Zatrzasnął jej drzwi przed nosem. Przekręciłby klucz, gdyby był w nich zamek. Nie mając innego rozwiązania, musiał podeprzeć je własnym ramieniem. Briar usłyszała głuchy łomot, gdy jego bark zetknął się z deskami.
Nie przekręciła gałki, nie dotknęła jej nawet.
Przyłożyła czoło do miejsca, w którym jej zdaniem powinna znajdować się teraz jego głowa, i powiedziała:
— Spróbuj ocalić pamięć Maynarda, jeśli to uczyni cię szczęśliwszym. Niech to będzie twoja misja, skoro dzięki niej zyskasz jakiś cel w życiu i pozbędziesz się tego… gniewu. Ale proszę cię, Zeke, błagam. Nie ma szans na odkupienie win Leviticusa Blue. Najmniejszych. Jeśli zaczniesz zbyt głęboko kopać albo naciśniesz zbyt mocno, dowiesz się czegoś, co może ci złamać serce. Czasami każdy ma rację. Nie zawsze i nie często, ale są takie chwile, gdy każdy może mieć rację.
Powstrzymanie się od dalszego mówienia kosztowało ją naprawdę wiele wysiłku. Zamilkła, odwróciła się na pięcie i przeszła do własnej sypialni, by tam się w końcu wypłakać.
Rozdział 4
W piątkowy ranek Briar obudziła się jak zwykle przed świtem i natychmiast zapaliła świecę, by cokolwiek widzieć.
Jej rzeczy leżały tam, gdzie jej zostawiła. Zamieniła jedynie wczorajszą koszulę na czystą, ale włożyła tę samą parę spodni i wcisnęła ich wąskie mankiety w cholewki wysokich butów. Skórzany pasek wisiał na jednej z kolumienek łóżka. Zdjęła go i zapięła mocniej niż zazwyczaj. Popuści go, gdy ciało rozgrzeje się nieco.
Kiedy zasznurowała buty, rozejrzała się za grubą wełnianą kamizelką, na nią dopiero zarzuciła kurtkę wiszącą na drugiej kolumience.
Gdy wyszła na korytarz, z sypialni syna nie dobiegały żadne dźwięki, nic, nawet szybkie chrapnięcie czy szelest koca. Powinien jeszcze spać, nawet gdyby miał iść do szkoły, co go zresztą niespecjalnie interesowało.
Briar zadbała we własnym zakresie, by nauczył się czytać i pisać. Umiał też lepiej rachować niż wszystkie inne znane jej dzieciaki, więc nie martwiła się specjalnie jego absencjami na lekcjach. Szkoła powinna go trzymać z dala od problemów, ale z nią także były same kłopoty. Przed Zgubą, gdy miasto było na tyle bogate, że mogło utrzymywać podobne przybytki, ludzie dosłownie przebierali w szkołach. Po kataklizmie, który zdziesiątkował ludność Seattle, niewielu nauczycieli pozostało na miejscu, a i uczniowie nie okazywali im już tak wielkiego szacunku jak niegdyś.
Briar zastanawiała się czasem, kiedy wojna na wschodzie dobiegnie końca. W gazetach pisano o niej w bardzo podniosłym tonie: Wojna Domowa, Wojna pomiędzy Stanami, Wojna o niepodległość, albo wprost: Wielka Agresja. Tytuły te miały iście epickie brzmienie, ale zważywszy na osiemnastoletnie zmagania obu stron, z pewnością nie były dalekie od prawdy. Kiedy to szaleństwo dobiegnie końca, może warto będzie rozważyć myśl o powrocie na Wschodnie Wybrzeże. Jeśli zacznie teraz bardziej oszczędzać, powinna uzbierać za czas jakiś sumkę, za którą zdoła zacząć nowe życie gdzieś daleko od Seattle, gdzie nikt nie będzie wiedział, kim byli ona, jej mąż i ojciec. Z drugiej jednak strony Waszyngton może się stać wkrótce pełnoprawnym stanem, tracąc status odległego terytorium. W takiej sytuacji Seattle, jako jego stolica, z pewnością otrzyma sporą pomoc ze strony Ameryki. Takie wsparcie pozwoliłoby na zbudowanie potężniejszego muru, a kto wie, czy nie umożliwiłoby zneutralizowania uwięzionego za nim gazu. Pojawiliby się też lekarze, aby opracować szczepionki przeciw zatruciu Zgubą — a gdyby Pan Bóg się ulitował, mogliby nawet wyleczyć dotkniętych nim ludzi.
Myśli o takich rzeczach powinny podnieść ją na duchu, ale na pewno nie o szóstej rano, gdy Briar szykowała się do pokonania pieszo dwóch mil dzielących ją od oczyszczalni.
Słońce podnosiło się z wolna, niebo jaśniało, przybierając szarawą barwę, której nie zmieni aż do nadejścia wiosny. Gnany porywistymi podmuchami wiatru deszcz zacinał w każdym kierunku, docierając nawet pod szerokie rondo kapelusza wciśniętego mocno na głowę Briar. Czuła jego chłód wędrujący od zaciśniętych mocno mankietów koszuli aż po czubki palców u nóg. Stopy miała przemarznięte, a skóra na dłoniach przypominała skórę na obieranych z pierza kurczakach.
Zanim dotarła do pracy, twarz jej zupełnie zdrętwiała od ziąbu, nawet obmycie w gorącej cuchnącej wodzie niewiele pomogło.
Ruszyła wzdłuż tętniących hałasem przysadzistych zabudowań wielkiej oczyszczalni wzniesionych przy samym brzegu zatoki Puget, aby się dostać na najdalszy jej kraniec. Pracowano tutaj przez całą dobę, na okrągło, pompując deszczówkę i wody gruntowe do wielkich zbiorników, gdzie po zmieszaniu podlegały wielostopniowemu oczyszczaniu, aby stały się w końcu zdatne do picia albo kąpieli. Był to dość skomplikowany i powolny proces, jeden z tych, które wymagają ogromnego nakładu pracy, ale nie są aż tak bezsensowne, jak by się mogło wydawać. Zguba skaziła okoliczny ekosystem do tego stopnia, że woda w wielu strumieniach i rzeczkach przybierała żółtą barwę. W tych okolicach nie można było ufać nawet padającym niemal nieustannie deszczom. Chmury mogły bowiem zawędrować nad otoczoną murem skażoną część miasta i przesiąknąć wystarczającą ilością toksyn, by podczas opadów poparzyć człowiekowi skórę.