— Sprytny jesteś. Cieszy mnie to niezmiernie. Niemniej maska jest potrzebna tutaj tylko do jednego: do wyjścia na zewnątrz, a chwilowo nie mogę uwierzyć, że dotrzymasz słowa i zostaniesz w podziemiach z własnej woli. Dlatego z wielkim żalem muszę ci odmówić spełnienia tego niezwykle rzeczowego życzenia.
— Co pan chciał przez to powiedzieć? — zapytał chłopak, czując wściekłość, że Minnericht zbył go tak gładkimi słówkami.
— Że nie dam ci maski. Ale nie musisz też wracać do swojego pokoju. Możesz iść, gdzie zechcesz. Wiem, co cię ogranicza, i uwierz mi na słowo: nie ma takiego miejsca w moim królestwie, gdzie nie zdołałbym cię odnaleźć. Zrozumiano?
— Zrozumiano — przytaknął potulnie Zeke.
— Yaozu, po… Do diaska, Lesterze, gdzie się podziewa Yaozu?
— Nie mogę powiedzieć, sir — odparł czarnoskóry, co jednak wcale nie musiało znaczyć, że tego nie wie. Powodem jego milczenia równie dobrze mogła być obecność chłopaka.
— Świetnie. Po prostu wspaniale. Polazł gdzieś, żeby… A co mi tam. Ty! — wskazał Lestera — idziesz ze mną, a ty — spojrzał na Zeke’a — czuj się jak u siebie w domu. Rozejrzyj się po dworcu. Możesz robić, co chcesz, ale radzę ci po dobroci: zostań w sercu tego kompleksu, najlepiej na tym właśnie poziomie. Gdy znajdę twoją matkę, przyprowadzę ją do ciebie. Bez względu na to co myślisz o mnie i w co wierzysz, gdyby nawet udało ci się jakimś cudem wydostać na powierzchnię i rozpocząć poszukiwania, i tak znajdę ją pierwszy. Dlatego siedź tutaj, jeśli nie chcesz być zostawiony tam na pastwę losu, kiedy wszyscy wrócimy do domu.
— To nie jest dom — zauważył Zeke z widoczną odrazą — ale przyjąłem pańskie słowa do wiadomości.
— I dobrze.
Było to bardziej lekceważące stwierdzenie niźli pochwała, lecz doktor gniewnie wymaszerował z pokoju, dosłownie ciągnąc za sobą Lestera.
Gdy obaj zniknęli za drzwiami, a chłopak został sam w jadalni, najpierw zaczął po niej krążyć jak tygrys w klatce, a potem wrócił do stołu, tyle że tym razem nie usiadł na krześle. Musiał przeanalizować tę sprawę raz jeszcze, a najlepiej mu się myślało, gdy miał żołądek pełny i swobodę ruchów. Zabrał więc resztę kurczaka z talerza. Ogryzał go, kręcąc się po jadalni, dopóki nie zostały same kości. Potem zjadł też mięso, które zostawił Minnericht.
Po opróżnieniu obu talerzy i rozejrzeniu się za kuchnią Zeke beknął na cały głos i pogrążył się ponownie w myślach o maskach przeciwgazowych.
Doktor Minnericht — którego wciąż wzbraniał się uznać za ojca — musiał mieć ich tutaj kilka na wszelki wypadek. Jego maska była szczególna, zrobiona wyłącznie dla niego, niemniej Zeke widział na tym poziomie także kilka innych osób. Dla przykładu takiego Yaozu i tego Murzyna z bielmem na oku. W pozostałych pokojach, otwartych i zamkniętych, musi być przecież jeszcze wiele osób, które się zajmują utrzymaniem tego miejsca w czystości, a mechanizmów w ruchu. Z góry dobiegały odgłosy kroków, ciężkich, jakby chodzili tam postawni mężczyźni w podkutych butach. Czasami wyglądało to na klasyczny obchód strażnika, kiedy indziej słyszał szybki tupot wielu stóp.
Kimkolwiek jednak byli, nie zapuszczali się na niższy poziom. Wchodzili i wychodzili. Musiało być więc jakieś miejsce, skąd zabierali maski. Gdyby trafił na szafkę czy pokój, gdzie przechowywano ten sprzęt, nie zawahałby się przed przywłaszczeniem sobie jednej.
Jeśli oczywiście zdoła je znaleźć.
Mimo dość długiego spaceru po podziemiach dworca nie udało mu się jednak trafić ani na skład masek przeciwgazowych, ani na innych ludzi. Ten poziom wydawał się wymarły, czemu przeczyły jednak od czasu do czasu dobiegające skądś kroki, stłumione odgłosy rozmów i piszczenie w ścianach rur, którymi płynęła para ogrzewająca te pomieszczenia.
Ktoś jednak musiał się zajmować utrzymaniem w czystości pokojów gościnnych, ktoś musiał tu też gotować i zbierać talerze po posiłkach — wmawiał sobie Zeke, wędrując po pomieszczeniach, do których dał mu dostęp gospodarz.
Z czasem nos doprowadził go do kuchni, skąd zdołał zwędzić opakowane w papier woskowy płaty suszonej wołowiny, kilka błyszczących czerwonych jabłek oraz garść suszonych wiśni, tak słodkich jak cukierki, co sprawdził od razu. Nie znalazł jednak źródła świeżej żywności, którą podano na niedawny obiad, niemniej i ta skromna zdobycz ucieszyła go niezmiernie. Zaniósł to wszystko do swojego pokoju, żeby mieć przekąskę na później.
Nie znalazł tego, czego najbardziej szukał, ale też jego pragnienie, by wyrwać się stąd natychmiast i za wszelką cenę, osłabło z czasem. Rozgościł się więc we własnym pokoju, przysiadł na skraju zaścielonego łóżka i zaczął się zastanawiać, co przyniesie przyszłość, trawiąc w spokoju kolację. Sytość po treściwym posiłku posłała go jednak dość szybko na koce, których miękkość i wygoda łóżka sprawiły, że postanowił okryć się szczelniej i przymknąć z zadowolenia oczy. Tylko na moment, pomyślał, lecz zbudził się dopiero po świcie.
Rozdział 24
Zeke obudził się rankiem, zdecydowany zrealizować plan z poprzedniego wieczora. Upchał po kieszeniach ukradzione z kuchni jedzenie z wyjątkiem tego, co zjadł, kiedy wstał, i wrócił na korytarz prowadzący do windy. Krata była zamknięta, ale przesunął ją bez trudu. Niestety nie miał bladego pojęcia, co zrobić, gdy znalazł się wewnątrz windy. Z drucianego sufitu zwisały cztery dźwignie. Z tego co wiedział, jedna z nich włączała alarm.
Gdzieś muszą być schody.
Gdzieś.
I inni ludzie, pomyślał w chwili, gdy zza zakrętu wyłonił się niesamowicie wysoki Chińczyk i wyglądający przy nim jak karzeł biały mężczyzna. Obaj zamilkli i stanęli jak wryci, mimo że przed momentem wyglądali, jakby bardzo im się spieszyło. Stali i spoglądali z lekkim niepokojem i zaciekawieniem na nieznanego chłopaka.
— Hej — powitał ich Zeke.
— Hej — odpowiedział biały. Był niski i pulchny. Dorównywał wzrostem Ezekielowi, ale z pewnością był co najmniej czterokrotnie od niego cięższy. Pasek od spodni wyglądał na nim jak równik na globusie. Na zmierzwionych włosach miał zmiętą furażerkę.
— Ty jesteś chłopakiem doktorka?
— Jestem Zeke — przedstawił się chłopak, nie potwierdzając, lecz także nie zaprzeczając tej informacji. — A wy kim jesteście?
Odpowiedzieli mu jeszcze mniej konkretnie niż on im.
— Dokąd się wybierasz, bracie? Na górze szaleją zgnilasy. Jeśli masz choć odrobinę oleju w głowie, nie powinieneś wyściubiać nosa z tego poziomu.
— Nigdzie się nie wybieram. Po prostu zwiedzam okolicę. Doktor powiedział, że mogę zaglądać, gdzie chcę.
— Tak powiedział?
— Nie kłamię.
Wysoki Chińczyk pochylił się, by lepiej widzieć Ezekiela, i wychrypiał głębokim głosem:
— Gdzie Yaozu? My nie zajmujemy się niańczeniem dzieci.
— To należy do jego obowiązków?
— Może jemu się to bardziej podoba — odparł grubasek — skoro jest prawą ręką doktora. A może jest wręcz odwrotnie. Nie mam bladego pojęcia, ale wygląda na to, że to jego działka.
Zeke skinął głową, przyjmując to do wiadomości i zapamiętując na wypadek, gdyby ta informacja mogła się jeszcze przydać.
— Dobrze. Pozwólcie zatem, że zadam wam jedno pytanie. Jak mogę się dostać na wyższy poziom? Tutaj zwiedziłem już wszystkie zakamarki.
— Dotarło do ciebie, co powiedziałem? Nie słyszysz tego rabanu? Tam są zgnilasy, chłopcze. Nawet stąd je dobrze słychać.