— Na tamtym piętrze jest niebezpiecznie — dodał drągal z wąskimi piwnymi oczami. — Sztywniaki i zgnilasy to najpaskudniejsza kombinacja, jaką znam.
— Dajcie spokój. — Zeke próbował się z nimi spoufalić, widząc, że zaczynają się niecierpliwić odciąganiem ich od obowiązków.
— Pomóżcie dziecku. Chcę się tylko rozejrzeć po swoim nowym domu.
Spoglądali na siebie, wzruszając co rusz ramionami, w końcu wyższy pociągnął za sobą korpulentnego i rzucił na odchodnym:
— Nie. Nie ma szans. Nie idź na górę, jeśli ci życie miłe. Tam jest prawdziwa jatka. Zgnilasy włażą do środka ze wszystkich stron, jakby ktoś ich tam wpuścił celowo. Ale to nie jedyny nasz problem.
— Co jeszcze się dzieje?
— Twój tata nie ma zbyt wielu przyjaciół poza tym dworcem, a i oni czasami potrafią narobić smrodu. Uwierz mi, nie chciałbyś trafić między nich i zgnilasów. A ja nie zamierzam być tym, którego posądzą, że cię tam wpuścił.
— Jeśli dostanę się na górę i zostanę zabity, nie pisnę ani słowa o tym, kto mi pokazał drogę — zapewnił go Zeke. — To jak? Umowa stoi?
Grubas się zaśmiał i wsadził kciuk za pas.
— Tu mnie masz — powiedział. — No niech ci będzie. Nie powiem ci, jak działa winda, bo się na tym nie znam i sam nie wiem, za co pociągnąć, by ruszyła, ale jeśli pójdziesz tym korytarzem, z którego przyszliśmy, i skręcisz na końcu w lewo, znajdziesz klatkę schodową. Gdyby ktoś pytał, ja ci tego nie powiedziałem. A jak wrócisz, pamiętaj, komu zawdzięczasz tę przysługę.
— Dzięki! — zawołał rozpromieniony Zeke. — Zapamiętam, spokojna głowa. Jesteś wielki, mistrzu.
— Się wie — odparł grubas.
Zeke ruszył w głąb korytarza raźnym krokiem, utrzymując tempo pomiędzy szybkim chodem a sprintem. Znalazł schody po krótkiej chwili i popędził nimi w górę. Na wyższym poziomie czekały problemy, ale i ludzie posiadający maski przeciwgazowe. Nieważne, jakie modele, nieważne, komu będzie musiał je zwędzić — musiał zdobyć jedną, gdyby nawet miał zapłacić za to życiem.
Na schodach nie było światła, chłopak nie miał też pomysłu, w jaki sposób mógłby oświetlić sobie drogę, niemniej do pokonania było tylko jedno piętro, a mógł się poruszać także na słuch. Hałasy dochodzące z góry nasilały się z każdą chwilą.
Brzmiało to mniej więcej tak, jakby ciężcy mężczyźni biegali tam i z powrotem. Całości dopełniały czyjeś wrzaski. Gdy wspiął się w kompletnym mroku jeszcze kilka stopni, podłoga zakołysała się od silnej eksplozji. Zwaliło go z nóg, chciał się chwycić poręczy, ale nie trafił na nią dłonią. Wylądował więc na rękach i kolanach.
Zanim zdołał wstać, konstrukcja dworca przestała wibrować. Otrzepał dłonie z pyłu o spodnie i przywarł do ściany. Szedł ostrożnie dalej, nie odrywając od niej ramienia, dopóki nie dostrzegł wąskiej linii światła wydobywającej się spod ukrytych w mroku drzwi. Niestety, nie potrafił wymacać dźwigni, którą mógłby je otworzyć. Kiedy zaczął na nie napierać barkiem, hałasy po drugiej stronie nasiliły się jeszcze bardziej. Słysząc je, zaczął się zastanawiać, czy aby na pewno chce skorzystać z tej drogi ucieczki.
Do stukotu butów i krzyku dołączył charakterystyczny huk broni palnej.
Zeke przestał szukać sposobu na otwarcie drzwi. Odgłosy bitwy skutecznie zniechęciły go do kontynuowania tej wyprawy. A za drzwiami walczono na całego, co stanowiło ogromny kontrast dla spokoju panującego piętro niżej. Czy o tym zagrożeniu Lester szeptał doktorowi Minnerichtowi na ucho?
Zeke nie widział jeszcze zgnilasa z bliska. To znaczy takiego prawdziwego, szalejącego z głodu, nie mówiąc już o całym stadzie.
Irracjonalny impuls ciekawości zmusił go do wznowienia poszukiwań dźwigni.
Jego palce trafiły na coś wystającego ze ściany, co mogło nią być, tyle że znajdowała się nieco wyżej niż tradycyjne klamki. Naciskał ją i pociągał, nic się jednak nie działo. Pociągnął raz jeszcze, wieszając się z całych sił, ale drzwi nawet nie drgnęły.
Za to coś rąbnęło w nie z drugiej strony.
Rąbnęło coś wielkiego i twardego, otwierając drzwi na oścież i więżąc rozpłaszczonego Zeke’a pomiędzy skrzydłem i ścianą. Siła ciosu pozbawiła go tchu. Padł na podłogę, chwytając się za zranioną głowę, chociaż chronienie jej po fakcie nie było zbyt sensownym pomysłem. Jęknął cicho i wciągnął do płuc powietrze, w którym dało się wyczuć smród prochu strzelniczego i… Zguby. Powietrze wydawało się lepkie, osiadało w krtani, drażniąc ją i powodując kaszel, którego jednak nie sposób było wychwycić w harmidrze panującym po drugiej stronie.
Mimo to ktoś go usłyszał.
Ktoś odciągnął masywne odrzwia, zajrzał za nie i znalazł zmaltretowanego chłopca zasłaniającego dłońmi rozbitą głowę i twarz. Człowiek ten rzucał ogromny cień. Kiedy Zeke odważył się spojrzeć pomiędzy palcami, zobaczył niemal wyłącznie ciemność, chociaż drzwi były otwarte na oścież.
— Ej, ty tam! Co tu robisz? Wstawaj — odezwał się mężczyzna przez aparat, który nadawał jego słowom mechaniczne brzmienie. Wydawać się mogło, że mówi w wiadrze.
— Czy… może pan… zamknąć te drzwi? — Zeke był roztrzęsiony i przerażony, a zza ściany dobiegały dźwięki coraz głośniejszej strzelaniny.
Odsunął ręce od twarzy i zerknął w górę na podświetloną postać. To co ujrzał, nie przypominało człowieka. To znaczy niezupełnie. Stał przed nim mężczyzna w czymś na kształt zbroi i w masce przypominającej łeb wołu.
Nie odzywał się jeszcze przez chwilę, mimo że w tym czasie od jego ramienia odbiło się co najmniej kilka pocisków.
— To nie jest bezpieczne miejsce dla dziecka — rzekł w końcu. — Co tu robisz? — Pytanie zostało zadane bardzo powoli, jakby odpowiedź na nie miała ogromne znaczenie.
— Staram się stąd uciec! — odparł Zeke. — Zabrali mi maskę tam, na niższym poziomie. Myślałem, że…
Przerwał mu huk o wiele głośniejszy od strzału z rewolweru. Dobiegł zza mężczyzny w pancerzu.
— Co to było?! — Mało brakowało, by Ezekiel zaczął wrzeszczeć.
Olbrzym się zachwiał, jakby poczuł uderzenie w plecy. Musiał pochwycić potężnymi rękoma framugę, by utrzymać pionową pozycję.
— To pistolet soniczny doktora Minnerichta — wyjaśnił. — Można z niego strzelać jak z broni palnej, tylko że… dźwiękiem. — Przez moment wydawało się, że doda jeszcze kilka słów wyjaśnienia na ten niezwykle frapujący temat, lecz zrezygnował i rzucił tylko: — Ucieczka stąd to niezły pomysł, ale raczej nie tą drogą. Lepiej nie… — zamilkł na moment. — Ezekiel? To ty?
— Kim pan jest i dlaczego pyta?
— Znam kogoś, kto cię szuka — odparł krótko człowiek w zbroi, co jednak nie usatysfakcjonowało chłopca. Od razu przyszedł mu na myśl olbrzym pilotujący statek powietrzny, który musiał lądować awaryjnie na terenie fortu.
Gigant blokujący mu drogę mógł być jego krewniakiem albo jeszcze gorzej: należeć do załogi. Powrót zaś na pokład między piratów był ostatnim z pragnień Zeke’a. Sytuację pogarszał dodatkowo fakt, że ten zamaskowany wielkolud znał jego imię. To mogło oznaczać, że podniebni piraci wiedzą już, kim on jest, i posłali za nim w pościg najemników.
— Nie — odparł więc pospiesznie, zaprzeczając wszystkiemu naraz. — Nie wiem, o kim mowa. Proszę mnie puścić.
Mężczyzna pokręcił głową, aż krawędzie maski zatrzeszczały, trąc o opancerzony kołnierz.
— Możesz iść, ale nie na górę. Tam zginiesz w okamgnieniu.
— Potrzebuję maski!
— Coś ci powiem… — Mężczyzna obejrzał się przez ramię, chyba zauważył coś interesującego. — Zaczekaj, zaraz ci przyniosę maskę.