Na szczęście Zgubę dawało się usunąć z wody. Wygotować ją, filtrując, odparowując, skraplając i znów filtrując. Po siedemnastu godzinach nieustannego oczyszczania woda nadawała się do picia.
Wielkie wozy, ciągnione przez zaprzęgi złożone z zimnokrwistych koni clydesdale, przewoziły kolejne cysterny cieczy do publicznych zbiorników, skąd rurociągami przepompowywano ją do poszczególnych domów.
Najpierw jednak trzeba było ją oczyścić. Dlatego też trafiała do zakładu, w którym Briar Wilkes — podobnie jak kilkaset innych osób — spędzała dziennie dziesięć do piętnastu godzin, zaczepiając i odczepiając mosiężne cylindry zbiorników, aby przeciągnąć je do kolejnego stanowiska i następnego zestawu filtrów. Większość tych pojemników wisiała wysoko nad jej głową, poruszały się po specjalnych szynach za pomocą skomplikowanego systemu bloczków i lin. Inne umieszczano w podłodze hali — te można było tylko przesuwać jak części gigantycznej układanki.
Briar wspięła się do tylnego wejścia i opuściła dźwignię otwierającą drzwi do części socjalnej. Przymknęła oczy, czując na twarzy uderzenie znajomego pachnącego parą, rozgrzanego powietrza. Przeszła w róg szatni i zabrała rękawice z prostokątnej półki, jednej z tych, na których pracownicy trzymali swoje rzeczy. Nie były tak wygodne jak wełniane, które nosiła zazwyczaj, ale gruba skóra o wiele lepiej chroniła dłonie przed mocno rozgrzanym metalem zbiorników.
Zdążyła naciągnąć jedną z nich do końca, aż do połowy przedramienia, nim zauważyła ślady farby. Ktoś wymazał jasnoniebieskim barwnikiem całe wnętrze dłoni, a potem przeciągnął pędzlem przez palce i na drugą stronę aż po kostki. Prawa rękawica wyglądała bardzo podobnie.
Oprócz Briar w szatni nie było nikogo. Przyszła pierwsza, lecz farba zdążyła już wyschnąć. Pamiętała, że zamknęła drzwi ostatnia, gdy wychodziła po drugiej zmianie. Nie wiedziała więc, kogo mogłaby oskarżyć o ten akt wandalizmu.
Westchnęła głośno i spróbowała zeskrobać niebieskie plamy. Na szczęście tym razem nikt nie wpadł na pomysł, aby nalać farby także do środka rękawic. Dzięki temu mogła je nadal nosić i nie musiała prosić o nowe. Może nawet dadzą się doczyścić, jeśli poświęci im odpowiednio dużo czasu.
— Chyba nigdy im się to nie znudzi — mruknęła pod nosem. — Szesnaście lat minęło, a oni wciąż robią te same głupie kawały.
Odłożyła wełniane rękawice na półkę oznaczoną jej nazwiskiem. Napisała na niej WILKES, ale niedługo później ktoś przekreślił te litery i nabazgrał obok: BLUE. Gdy ponownie umieszczała na półce swoje nazwisko, niemal natychmiast ktoś je zmieniał. Trwało to do momentu, aż na krawędzi deski zabrakło miejsca na choćby jedną nową literę. I tak jednak wszyscy wiedzieli, do kogo należy.
Gogli nikt na szczęście nie ruszył, za to jedno była im wdzięczna. Rękawice kosztowały sporo, ale pobranie z magazynu nowego nakrycia głowy mogłoby pochłonąć nawet tygodniówkę.
Wszyscy robotnicy musieli nosić gogle z polaryzowanymi szkłami. Z nieznanych powodów tego rodzaju soczewki pozwalały ludziom dostrzegać opary Zguby. Nawet najmniejsze ilości gazu pojawiały się w polu widzenia jako sączące się zielono-żółte pasemka albo kropelki. Zguba, mimo że zaliczano ją do gazów, miała bardzo gęstą konsystencję i potrafiła osiadać na przedmiotach.
Briar zawiesiła płaszcz na kołku i założyła niewygodne gogle. Podniosła łom niemal tak długi jak jej przedramię i zeszła na halę, by rozpocząć kolejny dzień pracy polegającej na nieustannym przesuwaniu rozgrzanych zbiorników ze stanowiska na stanowisko.
Dziesięć godzin później mogła zdjąć rękawice, zsunąć gogle i odłożyć je na półkę.
Otworzyła metalowe drzwi prowadzące na tyły hali i zobaczyła, że deszcz wciąż pada. Wcale jej to jednak nie zaskoczyło. Ściągnęła mocniej rzemień przytrzymujący kapelusz. Nie potrzebowała kolejnych pomarańczowych odbarwień na ciemnych włosach, a przy takiej ulewie miałaby ich na głowie całą masę. Podniosła kołnierz płaszcza, zapięła wszystkie guziki, wsunęła ręce do kieszeni i ruszyła do domu.
Wracając z pracy, niemal przez cały czas musiała się wspinać na zbocze wzgórza. Dzisiaj jednak wiatr wiał od strony morza, smagając ją po plecach, zanim dotarła do rogatek starego osiedla. Droga była długa, ale dobrze znana, dlatego mogła ją pokonać, niewiele myśląc o wichurze i zacinającym deszczu. Przeżyła w tym klimacie już tyle lat, że przestała zwracać uwagę na niekorzystne warunki pogodowe — wydawały się jej czymś w rodzaju cichego akompaniamentu muzycznego i choć potrafiły być niezbyt przyjemne, nie przytłaczały, gdy człowiek się skupiał na brzmieniu wokalu. Jedynym wyjątkiem od tej reguły było przemarzanie stóp, lecz temu zaradzała, przestępując szybko z nogi na nogę.
Zaczynało się ściemniać, gdy dotarła w końcu przed dom.
Bardzo ją to ucieszyło. Zimą często docierała pod własne drzwi już po zapadnięciu zmroku, kiedy niebo miało czarną barwę. Z tym większą radością wstępowała na kolejne stopnie okraszone różowym blaskiem przebijającym spomiędzy deszczowych chmur.
Sukces może niewielki, ale jej zdaniem wart uczczenia.
Najpierw jednak, pomyślała, muszę przeprosić Ezekiela. Powinnam usiąść z nim i porozmawiać, jeśli oczywiście zechce mnie wysłuchać. Chciała mu opowiedzieć o kilku ważnych wydarzeniach, aczkolwiek nie o wszystkich, rzecz jasna.
Nie zamierzała mu mówić o najgorszym, chociaż zdawała sobie sprawę, że sam uważa, iż poznał prawdę z innych źródeł. Briar także słyszała opowieści krążące po mieście. Na własne uszy. Dziesiątki policjantów, reporterów i rozwścieczonych mieszkańców tamtych okolic pytało ją o nie bez końca.
Zeke także je słyszał. Dręczono go nimi w szkole, gdy był jeszcze na tyle mały, że reagował płaczem. A kilka lat temu, kiedy sięgał jej dopiero do pasa, odważył się po raz pierwszy zapytać, czy to wszystko prawda. Czy ojciec naprawdę skonstruował machinę, która zburzyła całe miasto, po czym rozpadła się na kawałki i zniknęła pod ziemią? Czy naprawdę sprowadził tu Zgubę?
— Tak. — Musiała mu wyznać prawdę. — Takie wydarzenia miały miejsce, choć nie wiem dlaczego. Tata nigdy mi tego nie wyjaśnił, dlatego proszę, nie pytaj o nie więcej.
I nie zapytał, chociaż Briar pragnęła czasami, by to uczynił. Gdyby się odważył, mogłaby mu powiedzieć o ojcu coś dobrego, a nawet miłego. Naprawdę kochała kiedyś męża i miała ku temu powody. Nie chodziło bynajmniej o dziewczęcą naiwność. Na pewno nie zależało jej też na pieniądzach.
Wiedziała, rzecz jasna, że był bogaty — musiała też przyznać, że jego pieniądze w pewnym stopniu łechtały jej miłość własną, ale nigdy, przenigdy nie chodziło jej o bogactwo.
Mogła więc opowiedzieć synowi o kwiatach przesyłanych w sekrecie, liścikach spisywanych atramentem, który w niemal cudowny sposób błyszczał, by chwilę później spłonąć albo zniknąć z papieru. Dostawała urocze drobiazgi i uwodzicielskie zabaweczki. Pewnego razu Leviticus podarował jej broszę, która wyglądała jak guzik od płaszcza, lecz gdy przekręciło się jej zewnętrzną część, ze środka wydobywały się ciche tony pięknej melodii.
Gdyby Zeke kiedykolwiek zapytał, opowiedziałaby mu kilka anegdot, w świetle których jego ojciec przestałby wyglądać na tak wielkiego potwora.
Jakie to głupie, uznała, gdy zastanowiła się głębiej nad czekaniem na pierwszy ruch z jego strony. Nagle wszystko wydało się tak proste i oczywiste: sama powinna mu o tym wszystkim opowiedzieć. Uświadomić biednemu dziecku, że w życiu jego matki były także dobre chwile i miała powody — a w każdym razie wtedy tak jej się wydawało — by uciec z domu od rygorystycznego niedostępnego ojca i poślubić dojrzałego naukowca, mimo że miała niewiele więcej lat niż Zeke teraz.