Выбрать главу

Przejście obok opancerzonego giganta wydawało się Ezekielowi niemożliwe mimo naprawdę ogromnej determinacji. Wyglądało jednak na to, że zamierza się oddalić na kilka sekund, co dawało pewną szansę…

— Dobrze — wyszeptał, kiwając szybko głową.

— Zostaniesz tutaj i nie ruszysz się na krok?

— Nie, proszę pana, nawet nie drgnę — zapewnił go Zeke.

— Świetnie. Wrócę za minutkę.

Ledwie opancerzony olbrzym zdążył się obrócić, chłopak przemknął na korytarz pomiędzy jego plecami a futryną.

Zbyt przerażony, by zastygnąć w miejscu, i zbyt odsłonięty, by pozwolić sobie na wyprostowanie pleców, pełzł tuż przy ścianie w kierunku pierwszej osłony, jaką zauważył, czyli stosu mocno już podziurawionych kulami skrzyń. Nagle poczuł falę gorąca, która przeorała mu grzbiet, drąc przy okazji koszulę.

Sięgnął natychmiast rękami na plecy, w kierunku palącej linii gdzieś między łopatkami, ale nie mógł dostać do tego miejsca, dlatego dał sobie spokój, gdy dotarło do niego, że nie zginął ani nie odniósł rany, która mogłaby skutkować rychłą śmiercią. Rozbita głowa, a nawet przecięta dłoń bolały go i tak znacznie bardziej.

Zapędzony w róg, przykucnął, przyglądając się z przerażeniem po otoczeniu.

Pomieszczenie zostało podzielone pomiędzy dwie walczące ze sobą frakcje. Słyszane z dołu odgłosy nie kłamały: trwała tutaj regularna bitwa. Jednakże wbrew zapewnieniom nie widział w pobliżu ani jednego zgnilasa. Nie było żadnych obłażących z ciała jęczących nieumarłych, których tak dobrze znał z opisów. Widział tylko ostrzeliwujących się wzajemnie ludzi, zarówno kobiety, jak i mężczyzn, ukrytych za różnymi przeszkodami rozstawionymi na pięknej niegdyś marmurowej posadzce. Po jednej stronie miał gromadę Chińczyków wspomaganą przez mężczyzn ubranych podobnie jak podniebni piraci, których widział na pokładzie „Clementine”. Po drugiej zauważył Lestera i ludzi wyglądających na mieszkańców podziemi dworca.

Z sufitu zwisały kaskady połyskujących lampek przypominające nieco stalaktyty spotykane w jaskiniach. Oświetlały niezwykle dokładnie każdy szczegół tej przerażającej strzelaniny, docierając do najbardziej nawet zakurzonego i pokrytego pajęczynami zakamarka.

Wzdłuż ścian stały liczne wyścielane ławy i wykonane z jedwabiu rośliny, które nie wymagały podlewania, aczkolwiek przydałoby im się łatanie po tylu trafieniach kulami. Za ich donicami i powywracanymi rzędami siedzeń dawnej poczekalni kryły się grupki ludzi o zaciętych twarzach, starając się zmusić stronę przeciwną do poddania lub zabić ją bez pardonu.

Zeke nie miał pojęcia, gdzie trafił. Pomieszczenie to przypominało mu z wyglądu halę dworcową. Nie wiedział także, kim są ci ludzie i dlaczego ze sobą walczą. Rozpoznał jedynie twarz Lestera. Niektórzy strzelcy nosili maski, inni mieli odkryte twarze. Dostrzegł też trzy ofiary tego konfliktu, dwie leżące na polerowanym kamieniu twarzą do ziemi i jedną ułożoną na plecach. Ostatni z zabitych miał rozerwaną krtań i szeroko otwarte oczy, którymi wpatrywał się już tylko w niebo znajdujące się gdzieś wysoko nad tym sufitem.

Jego towarzysz, jeden z tych, którzy padli twarzą w dół, wciąż miał na sobie maskę.

Ku ogromnemu zdziwieniu Zeke’a olbrzym, którego spotkał przed chwilą przy drzwiach, właśnie klęczał przy nim i odpinał sprzączki uprzęży. Głowa zabitego obracała się w jego rękach bezwładnie, jakby nie była umocowana do reszty ciała. Mężczyzna w zbroi poluzował ostatni pasek i uwolnił ją od skórzanego kagańca.

Gigant obejrzał się i zlustrował wzrokiem wejście na klatkę schodową. Gdy zauważył, że Zeke’a nie ma przy drzwiach, zaklął głośno i obrócił się wokół własnej osi. Kolejna kula odbiła się od jego naramiennika, wydając przy tym głośny dźwięk, jakby ktoś walnął w cymbały, ale na klęczącym nie zrobiło to żadnego wrażenia.

Dostrzegł chłopaka kulącego się za skrzyniami.

Przez moment Ezekiel miał wrażenie, że opancerzony olbrzym zdejmie z pleców wielką armatę i wypali z niej, rozrywając go na tysiące kawałków, tak że nawet własna matka go nie rozpozna.

Zamiast tego mężczyzna zwinął maskę i rzucił ją na tyle celnie, że wylądowała mu na kolanach. Zanim jednak dotarła do celu, wielkolud obrócił się na pięcie, wyjął potężny sześciostrzałowiec z kabury przy pasie i otworzył z niego ogień. Seria strzałów kierowanych kolejno w różne miejsca miała stworzyć zasłonę, dzięki której mógł się sam wycofać albo ułatwiał ucieczkę Zeke’owi.

Na samym końcu wielkiej hali znajdowały się drugie drzwi. W nie także uderzało coś, i to z ogromną siłą. Aczkolwiek to coś wcale nie musiało być takie silne. Wiele słabych rąk mogło czynić podobny raban.

Te uderzenia nie przypominały bowiem rytmicznych ciosów, jakie zadaje na przykład taran. Był to raczej grad uderzeń i pchnięć, od których masywne, wyglądające na opancerzone skrzydło drżało nieustannie. Nawet z tak daleka Zeke widział, że zabarykadowano je dodatkowo od wewnątrz, jakby spodziewano się ataku jakiejś armii.

Cóż to jednak miałaby być za armia?

Drzwi trzymały się na razie i nic nie wskazywało, że mogą się poddać, niemniej gigant w zbroi zawołał do chłopaka:

— Wracaj na schody! Znajdź inną drogę ucieczki, Ezekielu! Zmiataj stąd! — dodał moment później na wypadek, gdyby poprzednie słowa nie dotarły do właściwych uszu.

Zeke pochwycił maskę i przykucnął. Na lewo od niego jakiś mężczyzna wrzasnął i zwalił się na podłogę, ściągając na siebie wiszącą obok zasłonę. Gruba tkanina okryła go jak całun. Spod jej krawędzi na wypolerowany szary kamień wypływała szkarłatna struga.

Rozdział 25

Zeke wodził oczami tam i z powrotem, lustrując pomieszczenie w poszukiwaniu innego wyjścia. Co powiedział ten opancerzony olbrzym? Znajdź inną drogę ucieczki? Przecież z tej poczekalni można wyjść tylko drzwiami, na które ktoś napierał od zewnątrz, albo schodami prowadzącymi na niższy poziom. Innej drogi nie znalazł.

Zakutemu w stal mężczyźnie skończyły się naboje.

Nie. Wystrzelał dopiero te z bębenka pierwszego rewolweru. Zatknął bezużyteczną chwilowo spluwę za pas na osłoniętym stalową płytą brzuchu. W kaburze przy drugim udzie miał identyczną broń. Wyszarpnął ją natychmiast i zaczął osłaniać ogniem swój odwrót.

Zeke doliczył się jeszcze ośmiu strzelających do siebie skulonych postaci, które kryły się za rzędami krzeseł oraz rozrzuconymi tu i ówdzie skrzyniami. Wydawało mu się, że przy tym tempie wymiany ognia za moment wszyscy pozbędą się całej amunicji i będą musieli zaprzestać dalszej walki. Na razie jednak ołów ciął powietrze z zadziwiającą regularnością, bębniąc o przeszkody niezgorzej od niesionego wichrem gradu.

Zeke chciał się stąd wydostać. Odwrócony plecami wielkolud zbliżał się do niego, usiłował zagonić go z powrotem na schody, co zważywszy na panującą tu atmosferę, nie było wcale takim głupim pomysłem.

Musiał tylko pokonać krótki odcinek odkrytej podłogi, ale mężczyzna w pancerzu skupiał właśnie na sobie uwagę wszystkich strzelców. Z drugiej jednak strony wielkolud mógł się udać za nim na niższy poziom dworca. Po krótkim namyśle Zeke uznał, że w hali panuje zbyt wielki zamęt i w dodatku szaleje tu śmierć.

Postanowił więc zaryzykować.

Skoczył przed siebie, lecz niezbyt daleko, a potem cały czas trzymając się blisko podłogi, pognał na czworaka, by po drugim skoku dotrzeć do schodów szybkim ślizgiem głową do przodu. Mężczyzna zakuty w stal trafił tam niespełna piętnaście sekund później z o wiele większą gracją, niż można było się spodziewać, i natychmiast zatrzasnął za sobą drzwi. Zdążył dosłownie w ostatniej chwili, ledwie bowiem skrzydło wpasowało się we framugę, rozległ się łomot, jakby uderzyło w nie od zewnątrz coś ciężkiego.