Выбрать главу

Zeke stoczył się po stopniach, rozpaczliwie szukając barierki, ale zatrzymał się dopiero na półpiętrze, skąd niczego nie widział. Teraz musiał polegać wyłącznie na słuchu. Zdołał wrócić na klatkę schodową. Tutaj było o wiele spokojniej. Nawet odgłosy strzelaniny, tłumione grubymi kamiennymi ścianami, wydawały się o wiele cichsze.

Na myśl o tym, że wrócił do punktu wyjścia, doznał ogromnego zawodu, choć moment później uświadomił sobie, że ściska w dłoni maskę przeciwgazową.

Minnericht twierdził, że jej nie zdobędzie, ale jak widać, mylił się. Co prawda została zdjęta z głowy zabitego człowieka, chłopak jednak starał się nie myśleć o tym, czyją twarz zakrywała jeszcze przed chwilą. Przyjął — należałoby raczej powiedzieć: starał się przyjąć — filozoficzny punkt widzenia mówiący, że zastrzelonemu nie była ona już do niczego potrzebna, więc ograbienie go wcale nie było czynem złym. Tej myśli postanowił się trzymać. Niestety, wystarczyło, że wsunął kciuk do środka, a do gardła podeszły mu mdłości, gdyż poczuł pod opuszką ciepłą wciąż wilgoć na szkle wizjera — pozostałość po ostatnim oddechu poprzedniego właściciela.

Maskę miał, owszem, nadal wszakże nie wiedział, co z nią zrobić i gdzie iść. Zastanawiał się nawet, czy nie ukryć jej gdzieś w przydzielonym mu pokoju i poczekać na zakończenie tych niepokojów, lecz zaraz zrezygnował z tej myśli.

Mężczyzna w pancerzu na razie bronił swojej pozycji przy drzwiach, ale jak długo się tam utrzyma, tego Zeke nie wiedział. Zszedł więc na dół, do korytarza z wieloma zamkniętymi drzwiami i windą na końcu. Tam nie było nikogo prócz niego.

Nie wiedział jednak, czy to dobry czy raczej zły znak. Nie potrafił się oprzeć wrażeniu, że coś poszło nie tak i dlatego niedawna kolacja z doktorem zakończyła się tak dramatycznie. Chaos panujący na wyższym piętrze zaczynał się rozprzestrzeniać i coraz bardziej zagrażał bezpieczeństwu dolnego poziomu dworca. W tej chwili powstrzymywały go jedynie te atakowane nieustannie drzwi na klatkę schodową.

Zeke, sparaliżowany niemożnością podjęcia decyzji, wsłuchiwał się w słabnącą coraz wyraźniej strzelaninę. Dzięki temu zaczął wychwytywać bardzo ciche, bo na granicy słyszalności szmery, stukoty i szurania. Nie wydawały się zbyt agresywne. Za to mężczyzna podtrzymujący drzwi stękał głośno, zapierając się o nie z całych sił.

Nagle rozległo się charakterystyczne klekotanie łańcuchów. Ktoś uruchomił windę. Zeke zwinął zdobyczną maskę i wetknął ją pod koszulę. Nie chciał zaskoczyć jadących windą ludzi, więc zaczął głośno krzyczeć.

— Halo! Jest tam kto? Doktorze Minnericht? Yaozu?

— Tutaj jestem — odpowiedział mu z mroku głos Chińczyka.

Pomocnik doktora zeskoczył z platformy, zanim dotknęła podłogi. Miał na sobie długi czarny płaszcz, tak odmienny od stroju, w którym Zeke ujrzał go po raz pierwszy. Sądząc po minie, był mocno zdenerwowany, a jego stan emocjonalny uległ dalszemu pogorszeniu na widok chłopca.

Jego ramię kryjące się w obszernym rękawie wystrzeliło do przodu i spoczęło na ramieniu Ezekiela.

— Wracaj do swojego pokoju i zabarykaduj drzwi tą ciężką sztabą. Trzeba by katapulty, żeby wyrwać je z zawiasów. Tam będziesz bezpieczny, przynajmniej na razie.

— Co tu się dzieje?

— Mamy problem. Ukryj się i czekaj. Niedługo zapanuje spokój. — Poprowadził Zeke’a w głąb korytarza, odciągając go od schodów i broniącego przejścia olbrzyma w pancerzu.

— Ale… ja nie chcę… się kryć. — Chłopak oglądał się co chwilę przez ramię. Ciekawiło go, jak rozwija się sytuacja na klatce schodowej.

— Życie jest ciężkie — odparł filozoficznie Yaozu. Gdy dotarli do właściwych drzwi, obrócił Zeke’a, by popatrzeć mu w oczy, i dodał pospiesznie: — Doktor ma wielu wrogów, na szczęście mocno podzielonych i nie stanowiących zbyt wielkiego zagrożenia dla jego małego imperium za murem. Nie mam pojęcia, dlaczego tak się stało, ale wygląda na to, że wszystkie frakcje naszych przeciwników postanowiły się nagle połączyć. Podejrzewam, że to może mieć coś wspólnego z tobą albo twoją matką. Tak czy inaczej, nasi wrogowie nadchodzą, czyniąc przy okazji niezły zamęt.

— Zamęt? Jaki znowu zamęt?

Yaozu najpierw przyłożył palec do ust, potem wskazał nim na sklepienie.

— Słyszysz? Nie mówię o strzałach i tych wrzaskach. Słyszysz skrobanie? Jęki? To nie ludzie. To zgnilasy. Ruch przyciąga ich uwagę. Sugeruje chodzącym trupom, że w pobliżu jest jedzenie. Jeśli chcesz przeżyć tę noc, zabarykaduj drzwi i nie otwieraj ich aż do rana. Nie straszę cię, tylko ostrzegam z zawodowego obowiązku.

Po tych słowach odszedł w głąb korytarza, szeleszcząc czarnym płaszczem, i moment później zniknął za załomem ściany.

Zeke natychmiast uciekł spod drzwi prowadzących do jego pokoju i wrócił pod klatkę schodową, mając nadzieję, że drzwi na górze znów będą otwarte, a sytuacja w poczekalni opanowana. Liczył, że walczący przeniosą się gdzieś indziej, dając mu tym samym szansę na poszukanie drogi ucieczki.

Z góry wciąż dobiegały odgłosy szamotaniny, a potem rozległ się odgłos przypominający bardziej ryk lwa niż ludzki krzyk.

Na jego dźwięk Zeke o mało nie zerwał się do ucieczki, niemniej chwilę później usłyszał coś jeszcze. Coś znacznie mniej przerażającego. Cichy jęk zakończony sapnięciem. Brzmiał, jakby ktoś płakał gdzieś w pobliżu, za niedokładnie zamkniętymi drzwiami, które zdawały się prosić o sprawdzenie, co kryją za sobą.

Uznał, że powinien tam zajrzeć.

Pchnął drzwi i trafił do niewielkiej kuchni, nie przypominającej jednak zbytnio tradycyjnych pomieszczeń, w których przygotowuje się posiłki. Do czego mogła służyć ta kanciapa pełna czarek, świateł, palników i garnków?

W środku panował niemiłosierny żar bijący od otwartego ognia. Zeke osłonił twarz ręką i zamarł w progu, nasłuchując. Jęk się powtórzył. Dobiegał zza stołu, na którym leżał pusty worek.

— Hej, co ty tu robisz? — zapytał, odsunąwszy gruby szorstki materiał. — Nic ci się nie stało?

Na podłodze zwinięty w pozycji płodowej leżał Alistair Chaos Osterude z tak szerokimi źrenicami, że równie dobrze mógł nic nie widzieć albo ogarniać wzrokiem cały świat.

Ślinił się okropnie, wokół jego ust widać było wiele świeżych wrzodów, które przypominały jątrzące się wciąż oparzenia. Oddech miał świszczący, jakby mu kto w gardle zamocował strunę skrzypiec.

— Rudi?

Mężczyzna pochwycił wyciągniętą dłoń Ezekiela i przyciągnął go do siebie. Wymamrotał coś, co zabrzmiało jak „nie”, ale równie dobrze mogło być inną sylabą oznaczającą opór.

— Sądziłem, że zginąłeś. Wydawało mi się, że zostałeś pogrzebany pod gruzami wieży. — Nie dodał, że jego dawny przewodnik wyglądał teraz na konającego. Nie potrafił znaleźć odpowiednich słów, by jakoś wybrnąć z tej sytuacji.

Im dłużej się przyglądał leżącemu mężczyźnie, tym większej nabierał pewności, że przydarzyło mu się coś strasznego — może nie został zraniony śmiertelnie, lecz niewiele brakowało. Cały kark miał poocierany i zakrwawiony, prawe ramię zwisało mu dziwnie, jakby było bezwładne. Rana na barku krwawiła tak obficie, że cały rękaw koszuli miał już czerwony. Złamał też laskę, jej obudowa rozszczepiła się mniej więcej w połowie długości. Nie wyglądała na przedmiot zdatny do użytku, ciężko byłoby się na niej oprzeć, nie mówiąc już o strzelaniu. Chaos rzucił ją w kąt, jakby zupełnie mu na niej nie zależało.