Może zeskoczyć z dachu? Nie, z tego też nic nie wyjdzie. Zresztą chodzenie już teraz było trudne, a dwie złamane nogi na pewno nie pomogą. Trucizna? Domyślał się, że przypłaci to ciężkim bólem brzucha. Stryczek? Dyndanie na sznurku okaże się pewnie jeszcze nudniejsze niż siedzenie na dnie rzeki.
Dotarł do ponurego placu, gdzie zbiegało się kilka uliczek. Szczury uciekały mu spod nóg. Kot wrzasnął i odbiegł po dachu.
A kiedy Windle stał tam i zastanawiał się, gdzie jest, dlaczego tu jest i co powinien zrobić, poczuł nagle na plecach ostrze noża.
— No dobra, dziadku — odezwał się jakiś glos z tyłu. — Pieniądze albo życie.
W ciemności wargi Poonsa rozciągnęły się w przerażającym uśmiechu.
— Nie żartuję, staruszku — zapewnił głos.
— Jesteście z Gildii Złodziei? — zapytał Windle, nie oglądając się.
— Nie. Jesteśmy… wolnymi strzelcami. No już, chcemy zobaczyć kolor twoich pieniędzy.
— Nie mam pieniędzy — odparł Windle. Odwrócił się. Za nim stało dwóch opryszków.
— O bogowie, spójrz na jego oczy — szepnął jeden z nich. Windle uniósł ręce nad głową.
— Uuuuuu! — zajęczał.
Napastnicy cofnęli się. Niestety, tuż za plecami mieli mur. Rozpłaszczyli się na nim.
— UuuuUUUUuuuuuspadajciestąduuuUUUuuu! — powiedział Windle, który nie zauważył, że jedyna droga ucieczki wiedzie przez niego.
Obłąkani grozą niedoszli napastnicy zanurkowali mu pod ramionami. Ale jeden z nich zdążył wbić nóż aż po rękojeść w gołębią pierś byłego maga.
Windle spojrzał na nóż.
— Zaraz! To była moja najlepsza szata! — zawołał. — Chciałem być w niej pochowany… Patrzcie tylko! Wiecie, jak trudno zacerować jedwab? No, wracajcie natychmiast! Na samym przodzie…
Nasłuchiwał przez moment. Jedynym odgłosem był daleki i cichnący tupot nóg.
Windle Poons wyjął z piersi nóż.
— Mogli mnie tym zabić — mruknął.
W piwnicy sierżant Colon podniósł jeden z obiektów leżących w wielkich stosach na podłodze. — Muszą ich być tysiące — stwierdził z tyłu Gardło. — 1 chciałbym wiedzieć, kto je tu wysypał[5].
Sierżant Colon obracał w rękach kulisty przedmiot.
— Nigdy jeszcze takiego nie widziałem — stwierdził. Potrząsnął nim i rozpromienił się. — Śliczne, prawda?
— Drzwi były zamknięte i w ogóle — tłumaczył Gardło. — I spłaciłem Gildię Złodziei.
Colon znowy potrząsnął przedmiotem.
— Ładne — stwierdził.
— Fred?
Colon przyglądał się zafascynowany, jak maleńkie płatki opadają we wnętrzu niewielkiej szklanej kuli.
— Hmm?
— Co właściwie powinienem zrobić?
— Nie mam pojęcia, Gardło. Należą chyba do ciebie. Chociaż nie wyobrażam sobie, dlaczego ktoś miałby się ich pozbywać. Ruszył do drzwi. Gardło zastąpił mu drogę.
— Należy się dwanaście pensów — oświadczył.
— Co?
— Za tę, którą wsadziłeś do kieszeni, Fred. Colon wyjął kulę.
— Daj spokój! — zaprotestował. — Przecież właśnie je znalazłeś! Nie kosztowały cię ani pensa!
— Owszem, ale koszt magazynowania… pakowanie… transport…
— Dwa pensy — zaproponował z rozpaczą Colon.
— Dziesięć.
— Trzy.
— Siedem… I sam wiesz, że gardło sobie podrzynam.
— Zgoda — odparł sierżant z wahaniem. Raz jeszcze potrząsnął kulą. — Ładne, prawda?
— Warte każdego pensa — zgodził się Dibbler. Zatarł ręce. — Będą się sprzedawać jak gorące bułeczki — uznał.
Nabrał kuł w obie ręce i wsypał je do pudła. Kiedy wychodzili, zamknął drzwi na klucz. W ciemności za nimi rozległo się ciche: plop!
Ankh-Morpork zawsze przestrzegało chlubnej tradycji serdecznego witania w swych granicach ludzi wszelkich ras, kolorów i kształtów, pod warunkiem że mieli pieniądze do wydawania oraz bilet powrotny.
Według słynnej publikacji Gildii Kupców „Witajcie w Ankh-Morpork, Grodzie Tysiąca Niespodzianek”, „gość może być pewnym Serdecznego Przyjęcia w niezliczonych Gospodach i Tawer-nach, z których wiele specjalizuje się w gustach przybyszów z dalekich stron. Czyś jest zatem Człekiem, Trollem, Krasnoludem, Goblinem czy Gnomem, Ankh-Morpork z radością wzniesie swój puchar i powie: Zdrowie! Trzymaj się, chłopie. Do dna!”.
Windle Poons nie miał pojęcia, gdzie nieumarli spędzają wieczory. Wiedział tylko, ale wiedział z absolutną pewnością, że jeśli gdziekolwiek mogą się zabawić, to prawdopodobnie mogą się zabawić w Ankh-Morpork.
Niezdarne kroki prowadziły go coraz głębiej w Mroki. Tyle że nie były już tak niezdarne.
Przez ponad wiek Windle Poons żył wewnątrz murów Niewidocznego Uniwersytetu. W sensie przeżytych lat było to bardzo długo. W sensie zgromadzonego doświadczenia był jednak nastolatkiem.
Teraz widział, słyszał i wąchał rzeczy, których jeszcze nigdy nie widział, nie słyszał ani nie wąchał.
Mroki są najstarszą częścią miasta. Gdyby wykonać trójwymiarową mapę grzeszności, niegodziwości i ogólnej niemoralności — podobnej do wykresów pola grawitacyjnego wokół czarnej dziury — to nawet w Ankh-Morpork Mroki wyglądałyby jak szyb kopalniany. Zresztą Mroki mocno przypominały wspomniane wyżej zjawisko astronomiczne: silnie przyciągały, żadne światło nie mogło stamtąd uciec i rzeczywiście bywały bramą do innego świata.
Mroki były miastem w mieście.
Na ulicach tłoczyli się mieszkańcy. Opatulone figury przemykały w swoich sprawach. Niezwykła muzyka dobiegała z ciemnych klatek schodowych — podobnie jak ostre i niezwykłe zapachy.
Poons mijał delikatesy dla goblinów i krasnoludzie bary, skąd dobiegały odgłosy zabawy i walki, którymi krasnoludy tradycyjnie zajmowały się równocześnie. Były też trolle sunące przez tłum jak… jak wielcy ludzie między małymi ludźmi. I nie kuliły się wcale.
Do tej pory Windle widywał trolle tylko w bardziej eleganckich dzielnicach miasta[6]. Tam poruszały się z przesadną ostrożnością, by przypadkiem nie zatłuc kogoś na śmierć i nie zjeść. Na Mrokach kroczyły bez lęku, wysoko unosząc głowy — tak wysoko, że niemal wystawały im spomiędzy ramion.
Windle Poons wędrował ulicami niczym przypadkowo uderzona kula po stole bilardowym. Tutaj eksplozja dźwięku z baru odepchnęła go na ulicę, tam dyskretne wejście obiecywało niezwykłe, zakazane rozkosze i przyciągało jak magnes. W życiu Windle'a Poonsa nie było zbyt wielu rozkoszy, nawet tych zwykłych i dozwolonych. Nie był pewien, na czym polegają. Kilka szkiców na zewnątrz którychś drzwi pod różową lampą niewiele mu wyjaśniło, ale wzbudziło głęboką chęć do nauki.
Obracał się dookoła i patrzył w przyjemnym oszołomieniu.
Co za miejsce! Zaledwie dziesięć minut spaceru albo piętnaście powłóczenia nogami od uniwersytetu! A on nie wiedział nawet, że istnieje! Tylu ludzi! Taki gwar! Życie!!!
Kilka osób rozmaitych gatunków i kształtów zderzyło się z nim. Jeden czy dwóch próbowało coś powiedzieć, ale zaraz zamykali usta i odchodzili pospiesznie.
Myśleli przy tym: jego oczy! Jak świdry!
Nagle doszedł go jakiś głos z mroku:
— Hej, chłoptasiu. Masz ochotę się zabawić?
— O tak! — zapewnił zachwycony Windle Poons. — O tak! Tak! — Odwrócił się.
— Niech to piekło!
Usłyszał tupot stóp kogoś uciekającego zaułkiem.
Posmutniał.
Życie, jak widać, było przeznaczone dla żyjących. Może jednak popełnił błąd, wracając do własnego ciała? Był głupi, wierząc, że jest inaczej.
5
Istnieją, choć na Dysku nie są zbyt popularne, takie zjawiska jak antyprzestępstwa, zgodnie z fundamentalną zasadą, że wszystko w multiwersum ma swoje przeciwieństwo. Oczywiście, antyprzestępstwa są bardzo rzadkie. Zwyczajne podarowanie komuś czegoś nie jest przeciwieństwem kradzieży; aby uznać je za antyprzestępstwo, musi być dokonane w taki sposób, by wywołać wściekłość i/lub upokorzenie ofiary. Istnieje zatem włamanie z malowaniem mieszkania, wręczanie z zakłopotaniem (do tej kategorii należą wszystkie ceremonie pożegnania pracowników odchodzących na emeryturę) i tzw. whitemail, czyli antyszantaż (jak choćby groźba, że ujawni się nieprzyjaciołom ofiary wszystkie jej dokonane w tajemnicy dotacje, np. dla instytucji charytatywnych). Antyprzestępstwa nigdy się jakoś nie przyjęły.