— A właściwie co to takiego? — spytał dziekan, badając trzymane w rękach narzędzie.
— To się nazywa szpadel — wyjaśnił pierwszy prymus. — Widziałem, jak używają go ogrodnicy. Ten ostry koniec trzeba wbić w ziemię. Potem jest już trudniej.
Ridcully zajrzał przez dziurkę od klucza.
— Znów się położył — poinformował. Wstał, strzepując kurz z kolan. — Uwaga, na moją komendę. Raz… dwa…
Ogrodnik Modo popychał taczki, pełne ściętych gałązek żywopłotu, obok nowego laboratorium badawczego Magii Wysokich Energii, kiedy pół tuzina magów minęło go z wielką — jak na magów — prędkością. Między sobą nieśli Windle'a Poonsa.
— Panie nadrektorze — usłyszał Modo jego głos. — Jest pan pewien, że to podziała?
— Chodzi nam wyłącznie o twoje dobro — zapewnił Ridcully.
— Nie wątpię, ale…
— Już niedługo znów będziesz się czuł jak dawniej — obiecywał kwestor.
— Wcale nie będzie — syknął dziekan. — O to właśnie chodzi.
— Już niedługo nie będziesz się czuł jak dawniej, bo o to właśnie chodzi — wysapał kwestor, kiedy znikali za rogiem.
Modo znów pchnął taczki i w zamyśleniu ruszył na osłonięty teren, gdzie palił ognisko, ukrywał pryzmy kompostu i zeschłe liście. Tam też stała nieduża szopa, gdzie chował się podczas deszczu.
Kiedyś pracował jako młodszy ogrodnik w pałacu, ale praca tutaj okazała się ciekawsza, niż oczekiwał. Tutaj naprawdę wrzało życie.
Społeczeństwo Ankh-Morpork jest społeczeństwem ulicznym. Zawsze dzieje się tam coś ciekawego. W tej chwili woźnica na koźle dwukonnego wozu z owocami trzymał dziekana sześć cali nad ziemią, ściskał za kołnierz dziekańskiej szaty i groził, że wypchnie twarz dziekana przez tył dziekańskiej głowy.
— To brzoskwinie, jasne?! — wrzeszczał. — Wiesz pan, co się dzieje z brzoskwiniami, jeśli za długo leżą? Odgniatają się! Ale nie tylko one będą wgniecione!
— Jestem magiem, człowieku — tłumaczył dziekan. Jego spiczaste buty dyndały w powietrzu. — Gdyby nie fakt, że użycie magii w jakikolwiek sposób z wyjątkiem samoobrony jest wbrew moim zasadom, miałbyś poważne kłopoty.
— A co tu właściwie robicie? — zainteresował się woźnica i trochę opuścił dziekana, żeby spojrzeć mu przez ramię.
— Właśnie — odezwał się człowiek próbujący zapanować nad końmi zaprzężonymi do wozu z drewnem. — Co się dzieje? Są tu ludzie, którym się płaci od godziny.
— Ruszać się tam z przodu!
Dostawca drewna odwrócił się na koźle ku długiemu rzędowi wozów za sobą.
— Próbuję — wyjaśnił. — To chyba nie moja wina, nie? Jest tu cała banda magów, którzy rozkopują tę przeklętą ulicę!
Ponad brzegiem wykopu pojawiło się zabłocone oblicze nad-rektora.
— Na miłość bogów, dziekanie! Przecież kazałem jakoś załatwić tę sprawę!
— Owszem. Właśnie prosiłem tego dżentelmena, żeby się cofnął i pojechał inną drogą — odparł dziekan, któremu zaczynało już brakować powietrza.
Dostawca owoców odwrócił go w powietrzu, żeby mógł obejrzeć zatłoczoną ulicę.
— Próbowałeś pan kiedy wycofać sześćdziesiąt wózków naraz? — zapytał. — To trudna robota. Zwłaszcza kiedy nikt nie może się ruszyć, bo tak nas załatwiliście, że wozy stoją dookoła całego kwartału. Nikt nie może się cofnąć, bo ktoś inny stoi mu na drodze. Jasne?
Dziekan spróbował przytaknąć. Sam się zastanawiał, czy mądre jest kopanie dołu na skrzyżowaniu ulicy Pomniejszych Bóstw i Broad-Wayu, dwóch najbardziej ruchliwych w Ankh-Morpork. Na początku wydawało się to rozsądne. Nawet najbardziej uparty nie-umarły powinien pozostać należycie pochowany pod ulicami o takim natężeniu ruchu. Problem polegał na tym, że nikt nie pomyślał o trudnościach, jakie powoduje rozkopanie dwóch ważnych arterii w godzinie szczytu.
— Spokojnie, spokojnie. Co się tu dzieje?
Tłum gapiów rozstąpił się, przepuszczając krępą postać sierżanta Golona ze Straży. Sunął między ludźmi niepowstrzymanie, brzuchem torował sobie drogę. Kiedy zobaczył magów, tkwiących po pas w dziurze na środku ulicy, jego szeroka, rumiana twarz wyraźnie się rozpromieniła.
— Co my tu mamy? — rzucił. — Bandę międzynarodowych złodziei skrzyżowań?
Był uradowany. Jego długoterminowa strategia zapobiegania przestępstwom wreszcie wykazała swą skuteczność.
Nadrektor wyrzucił mu na buty łopatę ankh-morporskiego mułu.
— Nie bądź durniem, człowieku — burknął. — To bardzo poważna sprawa.
— Jasne. Wszyscy tak mówią. — Sierżant Colon nie należał do tych, których łatwo zbić z tropu, kiedy już nabiorą rozpędu. — Założę się, że w setkach wiosek w jakichś pogańskich okolicach, takich jak Klatch, zapłacą dobrą cenę za eleganckie, prestiżowe skrzyżowanie, co?
Ridcully przyglądał mu się z otwartymi ustami.
— Co też wygadujecie, strażniku? — zapytał po chwili. Wskazał swój spiczasty kapelusz. — Nie słyszeliście? Jesteśmy magami. Tu chodzi o sprawę magów. Gdybyście więc zechcieli skierować te wozy dookoła, byłoby miło…
— Brzoskwinie odgniatają się od samego patrzenia… — odezwał się jakiś glos za sierżantem.
— Ci durnie trzymają nas tutaj dobre pół godziny — oświadczył poganiacz bydła, który dawno już stracił panowanie nad czterdziestoma wołami, w tej chwili spacerującymi bez celu po okolicznych ulicach. — Proszę ich aresztować.
Sierżant uświadamiał sobie z wolna, że mimo woli znalazł się na scenie dramatu obejmującego setki ludzi, z których niektórzy byli magami, a wszyscy wściekli.
— W takim razie co tu robicie? — zapytał słabym głosem.
— Chowamy naszego kolegę. A niby co myśleliście? Colon spojrzał niepewnie na otwartą trumnę obok drogi. Windle Poons pomachał mu lekko.
— Przecież… on nie jest martwy… chyba… — Marszcząc czoło, sierżant usiłował zrozumieć całą sytuację.
— Pozory często mylą — stwierdził nadrektor.
— Ale on właśnie do mnie pomachał — nie ustępował sierżant.
— I co?
— Przecież to nie jest normalne, żeby…
— Wszystko w porządku, sierżancie — uspokoił go Windle. Colon przesunął się trochę bliżej trumny.
— Czy wczoraj wieczorem nie rzucił się pan do rzeki? — wyszeptał.
— Tak — przyznał Windle. — Bardzo mi pomogliście.
— A potem tak jakby wyrzucił się pan z powrotem.
— Obawiam się, że tak.
— Ale tkwił pan tam całe wieki…
— Było ciemno, rozumiecie. Nie mogłem znaleźć schodków. Sierżant Colon musiał uznać logikę tego wytłumaczenia.
— W takim razie chyba faktycznie jest pan martwy — uznał wreszcie. — Nikt nie mógłby tyle siedzieć w rzece, gdyby wcześniej nie umarł.
— Otóż to — zgodził się Windle.
— Tylko dlaczego chodzi pan i mówi? Pierwszy prymus wyjrzał z dołu.
— Nie jest niczym niezwykłym, by martwe ciało poruszało się i wydawało dźwięki po śmierci, sierżancie — oświadczył. — Powodem są mimowolne skurcze mięśni.
— Rzeczywiście, pierwszy prymus ma rację — potwierdził Windle Poons. — Gdzieś o tym czytałem.
— Aha. — Sierżant rozejrzał się dookoła. — W takim razie — dodał niepewnie — chyba wszystko w porządku.
— No, skończyliśmy — oznajmił nadrektor i wygramolił się z dołu. — Jest dostatecznie głęboki. Chodź, Windle, pora do ziemi.
— Jestem naprawdę wzruszony — zapewnił Windle i położył się w trumnie. Była całkiem przyzwoita, z kostnicy przy ulicy Wiązów. Nadrektor pozwolił mu ją wybrać osobiście.