— Naprawdę? Naprawdę? Przecież wisi tam chyba od zeszłej zimy.
— PRZEPRASZAM BARDZO. NIE POTRZEBUJE PANI POMOCY?
Zmierzyła go badawczym wzrokiem.
— Ale nie mogę płacić więcej niż sześć pensów tygodniowo. Stojąca nieruchomo w słońcu wysoka postać zdawała się rozważać tę propozycję.
DOBRZE, stwierdziła w końcu.
— Nie wiedziałabym nawet, gdzie miałbyś zacząć pracę. Od trzech lat nie mam żadnego uczciwego pomocnika. Czasem tylko wynajmuję różnych leniwych wałkoni z wioski, kiedy są mi potrzebni.
TAK?
— Czyli zgadzasz się?
MAM KONIA.
Staruszka zerknęła poza przybysza. Na podwórzu stał najbardziej imponujący wierzchowiec, jakiego w życiu widziała. Zmrużyła powieki.
— I to niby twój koń, tak?
TAK.
— Z całym tym srebrem na uprzęży i w ogóle?
TAK.
— I zgadzasz się pracować za sześć pensów tygodniowo?
TAK.
Staruszka ściągnęła wargi. Spoglądała to na przybysza, to na jego konia, to na popadającą w ruinę farmę. Wreszcie chyba powzięła decyzję, być może wnioskując, że ktoś, kto nie posiada koni, nie musi się obawiać koniokrada.
— Będziesz spać w stodole, rozumiesz? — zastrzegła.
SPAĆ? TAK OCZYWIŚCIE. ISTOTNIE, BĘDĘ MUSIAŁ SPAĆ.
— I tak nie mogłabym cię wpuścić do domu. To nie byłoby właściwe.
ZAPEWNIAM PANIĄ, ŻE STODOŁA BĘDZIE CAŁKIEM ODPOWIEDNIA.
— Ale możesz przychodzić do domu na posiłki. DZIĘKUJĘ.
— Nazywam się Flitworth. Panna Flitworth.
TAK.
Czekała.
— Spodziewam się, że też masz jakieś nazwisko — podpowiedziała wreszcie.
TAK ZGADZA SIĘ. Znów odczekała chwilę.
— I co?
NIE ROZUMIEM.
— Jak się nazywasz?
Przybysz spoglądał na nią przez chwilę, po czym rozejrzał się nerwowo.
— No, dalej — zachęciła go panna Flitworth. — Przecież nie zatrudnię kogoś, kto nie ma nazwiska. No…? Przybysz spojrzał w górę. NIEBO?
— Nikt nie nazywa się pan Niebo.
PAN… BRAMA? Kiwnęła głową.
— Może być. Może być Brama. Znałam kiedyś takiego, co się nazywał Bramka. No dobrze, panie Brama. A imię? Nie mów mi tylko, że też go nie masz. Musisz być Billem, Tomem, Bruce'em albo jednym z nich.
TAK.
— Co?
JEDEN Z NICH.
— Ale który?
EHM… PIERWSZY?
— Jesteś Bill?
TAK.
Panna Flitworth przewróciła oczami.
— No dobrze, Billu Niebo… — zaczęła.
BRAMO.
— A tak. Przepraszam. No dobrze, Billu Bramo…
PROSZĘ MI MÓWIĆ BILL.
— A ty możesz mi mówić panno Flitworth. Pewnie chciałbyś zjeść kolację?
CHCIAŁBYM? AHA… TAK WIECZORNY POSIŁEK TAK.
— Prawdę mówiąc wyglądasz, jakbyś umierał z głodu. A nawet jakbyś już umarł.
Przyjrzała się mrocznej postaci. Nie wiedziała dlaczego, ale trudno było ocenić, jak właściwie wygląda Bill Brama, a nawet przypomnieć sobie dźwięk jego głosu. A przecież był tam i najwyraźniej coś mówił — inaczej jak mogłaby cokolwiek pamiętać z tej rozmowy?
— W okolicy jest wielu ludzi, co nie korzystają z imienia, z którym przyszli na świat — rzekła. — Zawsze powtarzam, że nic nikomu nie przyjdzie z zadawania osobistych pytań. Mam nadzieję, że umiesz pracować, panie Billu Bramo. Wciąż zbieram siano z wysokich łąk, a kiedy nadejdą żniwa, będzie mnóstwo roboty. Potrafisz używać kosy?
Bili Brama przez chwilę rozważał pytanie.
MYŚLĘ, powiedział w końcu, ŻE ODPOWIEDZIĄ JEST ZDECYDOWANE „TAK”, PANNO FLITWORTH.
Gardło sobie Podrzynam Dibbler nigdy nie widział sensu w zadawaniu osobistych pytań, przynajmniej wtedy, kiedy odnosiły się do niego i układały w ogólny schemat „Czy te rzeczy, które sprzedajesz, należą do ciebie?”. Nikt jednak nie zjawiał się i nie zgłaszał pretensji, że sprzedają jego własność. Dibblerowi to wystarczało. Od rana sprzedał już ponad tysiąc kuł i musiał wynająć trolla, żeby donosił je z tajemniczego źródła w piwnicy. Ludzie je uwielbiali.
Zasada działania była wręcz śmiesznie prosta i łatwa do opanowania przez przeciętnego obywatela Ankh-Morpork już po kilku nieudanych próbach. Należało potrząsnąć szklaną kulą, a wtedy w zamkniętej wewnątrz cieczy wirowała chmura maleńkich płatków śniegu, które delikatnie osiadały na malutkiej replice jednego ze sławnych zabytków miasta. W niektórych kulach był to Niewidoczny Uniwersytet, w innych Wieża Sztuk, Mosiężny Most albo pałac Patrycjusza. Dokładność modeli budziła podziw.
A potem nagle nie została już ani jedna. Cóż, pomyślał Gardło, szkoda. Ponieważ formalnie nie należały do niego — chociaż moralnie, ma się rozumieć, moralnie były jego — nie mógł właściwie narzekać. To znaczy owszem, mógł narzekać, ale tylko pod nosem i nie zwracając się do nikogo konkretnego. Zresztą, jeśli się zastanowić, to może tak nawet będzie lepiej. Niska cena, duży obrót Lepiej jak najszybciej wypuścić je z rąk — wtedy łatwiej te ręce rozłożyć w geście niewinności towarzyszącemu pytaniu „Kto? Ja?”.
Trzeba przyznać, że kule były prześliczne. Z wyjątkiem — co dziwne — napisu. Mieścił się na dolnej powierzchni każdej kuli, wypisany nierównymi literami, jakby przez kogoś, kto nigdy dotąd nie widział pisma i próbował skopiować wyrazy-. Pod każdą kulą, pod precyzyjnym, zasypanym płatkami modelem budynku, widniały słowa:
Mustrum Ridcully, nadrektor Niewidocznego Uniwersytetu, był bezwstydnym autoingredientorem[8]. Miał własny, specjalny stojaczek z zestawem przypraw, który stawiano przed nim przy każdym posiłku. Była tam sól, trzy rodzaje pieprzu, cztery typy musztardy, cztery odmiany octu oraz szesnaście rozmaitych sosów, w tym jego ulubiony wow-wow, mieszanina dojrzałej skumblii, marynowanych ogórków, kaparów, musztardy, mango, fig, tartego wahooni, esencji anchois, asafetydy oraz, co ważne, siarki i saletry dla zwiększenia mocy. Ridcully odziedziczył przepis po wuju, który — po zużyciu pół kwarty sosu do obfitej kolacji — zjadł nieco węgla drzewnego, by uspokoić żołądek, zapalił fajkę, po czym zniknął w tajemniczych okolicznościach, chociaż jego buty następnego lata znaleziono na dachu.
Na lunch podano baraninę na zimno. Baranina dobrze pasowała do sosu wow-wow. W noc śmierci Ridcully'ego seniora przewędrowali razem trzy mile.
Mustrum zawiązał pod szyją serwetkę, zatarł ręce i sięgnął po stojak z przyprawami.
Stojak się odsunął.
Ridcully sięgnął znowu. Stojak odjechał na bok. Ridcully westchnął.
— No dobrze, chłopcy — powiedział. — Znacie zasady. Żadnych czarów przy stole. Kto znowu gra w durnia?
Inni starsi magowie przyglądali mu się niepewnie.
— Ja… ja… nie sądzę, żebyśmy mogli jeszcze w to grać — odparł kwestor, który w tej chwili jedynie od czasu do czasu sięgał granic normalności. — Obawiam się, że zgubiliśmy kilka pionków…
Rozejrzał się, zachichotał i wrócił do prób rozcięcia swojej porcji baraniny łyżką. Z uwagi na obecny stan kwestora magowie starali się trzymać noże poza jego zasięgiem.
Cały stojak z przyprawami wzniósł się w powietrze i zaczął powoli wirować. A potem eksplodował.
Magowie, ociekający octem i kosztownymi przyprawami, przyglądali się temu, wytrzeszczając oczy jak sowy.
— To chyba sos — próbował zgadywać dziekan. — Zeszłej nocy wyraźnie przechodził w stan krytyczny.
8
Kimś, kto posypie na pewno solą, a prawdopodobnie pieprzem każde danie, jakie się przed nim postawi, niezależnie od tego, ile już tam wsypano, i od tego, jak ono smakuje. Psychiatrzy behawioralni, zatrudnieni przez bary fastfoodów w całym wszechświecie, zaoszczędzili miliardy jednostek monetarnych lokalnej waluty, zauważając fenomen autoingredientacji i radząc swym pracodawcom, żeby w ogóle zrezygnowali z przyprawiania potraw. To najprawdziwsza prawda.