Patrycjusz zapewniał, że to zrobi. Naprawdę to zrobi.
W końcu zgodzono się, że chociaż magowie — oczywiście — nie płacili żadnych podatków, dokonywali jednak całkowicie dobrowolnej wpłaty wysokości, powiedzmy, no, dwustu dolarów od głowy, z czystej uprzejmości, mutatis mutandis, bez dodatkowych warunków, do wykorzystania w celach ściśle niemilitarnych i akceptowalnych ekologicznie.
Taka właśnie dynamiczna gra sił czyniła Ankh-Morpork miejscem interesującym, stymulującym, a przede wszystkim wściekle niebezpiecznym do życia[9].
Starsi magowie nieczęsto wędrowali po tym, co przewodnik „Witajcie w Ankh-Morpork” prawdopodobnie określał jako gwarne ulice i malownicze zaułki miasta. Natychmiast jednak zauważyli, że dzieje się coś dziwnego. Nie chodzi o to, że brukowce na ogół nie fruwają w powietrzu, lecz o to, że zwykle najpierw ktoś nimi rzuca. Normalnie nie szybują same z siebie.
Jakieś drzwi otworzyły się nagle i wybiegło przez nie ubranie z parą butów tańczących z tyłu i kapeluszem płynącym kilka cali nad pustym kołnierzem. Za ubraniem biegł chudy mężczyzna, który za pomocą urwanego naprędce kawałka flaneli usiłował osiągnąć to, co zwykle wymaga pary spodni.
— Wracaj natychmiast! — wrzeszczał, kiedy skręcali za róg. — Wciąż jestem za ciebie winien siedem dolarów!
Druga para spodni wybiegła na ulicę i pomknęła za nimi.
Magowie zbili się w ciasną grupkę niby przerażone zwierzę o pięciu spiczastych głowach i dziesięciu nogach. Zastanawiali się, kto pierwszy wygłosi jakiś komentarz.
— To wściekle dziwne — stwierdził w końcu nadrektor.
— Hmm? — odparł dziekan, próbując zasugerować, że praktycznie codziennie widuje dziwniejsze rzeczy i że zwracanie przez nad-rektora uwagi na zwykłe biegnące samodzielnie ubranie jakoś zawstydza całą społeczność magów.
— Daj pan spokój. Niewielu znam tu krawców, którzy dorzuciliby drugą parę spodni do ubrania za siedem dolarów.
— Aha — mruknął dziekan.
— Gdyby znów tu przebiegało, spróbujcie podłożyć mu nogę, żebym mógł obejrzeć metkę.
Prześcieradło wysunęło się z okna na piętrze i trzepocząc pofrunęło nad dachami.
— Wiecie — odezwał się wykładowca run współczesnych, starając się mówić spokojnie i ze swobodą. — Nie sądzę, żeby działała tu magia. To nie robi wrażenia magii.
Pierwszy prymus sięgnął do jednej z głębokich kieszeni swej szaty. Rozległy się stłumione brzęki, szelesty, kilka cichych zgrzytów. Po chwili tryumfalnie wyjął szklany sześcian z tarczą na jednej ściance.
— Nosisz coś takiego w kieszeni? — oburzył się dziekan. — Taki cenny instrument?
— A co to jest, do demona? — zdziwił się Ridcully.
— Niezwykle czułe urządzenie pomiarowe — wyjaśnił dziekan. — Mierzy gęstość pola magicznego. Thaumometr.
Pierwszy prymus z dumą uniósł sześcian i nacisnął umieszczony z boku przycisk.
Wskazówka na tarczy zadrżała lekko i znieruchomiała.
— Widzicie? Tylko naturalne tło, całkiem niegroźne dla ludzi.
— Głośniej — poprosił nadrektor. — Nic nie słyszę w tym hałasie. Trzaski i krzyki dobiegły nagle z domów po obu stronach ulicy.
Pani Evadne Cake była medium. Raczej drobnym. Nie było to kłopotliwe zajęcie. Niewielu z tych, którzy umierali w Ankh-Morpork, zdradzało chęć pogawędki z pozostałymi przy życiu krewnymi. Ich mottem było chyba Jak najwięcej mistycznych wymiarów między mną a nimi”. Wolny czas pani Cake poświęcała więc krawiectwu i pracom w kościele. Dowolnym kościele. Była bardzo gorliwą wyznawczynią — na swoich własnych warunkach.
Evadne Cake nie należała do tych mediów, które preferują zasłony z paciorków i kadzidło — po części dlatego że nie lubiła kadzidła, ale przede wszystkim dlatego że była znakomita w swym fachu. Dobry iluzjonista potrafi zachwycić widzów prostym pudełkiem zapałek albo całkiem zwyczajną talią kart — jeśli zechce je pan obejrzeć, drogi panie, przekona się pan, że to całkiem zwyczajna talia kart — i nie potrzebuje żadnych składanych stolików, które mogą przyciąć komuś palce, ani cylindrów z podwójnym dnem, niezbędnych prestidigitatorom niższej klasy. Z podobnych przyczyn nie potrzebowała rekwizytów pani Cake. Nawet solidną kryształową kulę postawiła wyłącznie dla wywarcia wrażenia na klientach. Pani Cake potrafiłaby odczytać przyszłość z talerza owsianki[10]. Umiała doznać objawienia, patrząc na patelnię podsmażonego bekonu. Całe życie gmerała w świecie duchów, choć w jej przypadku nie jest to odpowiednie określenie. Nie należała do tych, co gmerają. Należała do tych, co głośno tupiąc, wkraczają do świata duchów i żądają spotkania z dyrekcją.
W tej chwili, przygotowując śniadanie i krojąc psią karmę dla Ludmiły, zaczęła słyszeć głosy.
Były bardzo ciche. Nie na samej granicy słyszalności, ponieważ głosów tych normalne ucho nie słyszy wcale. Rozbrzmiewały jej w głowie.
…uważaj, co robisz… gdzie jestem… przestańcie się rozpychać…
Po chwili umilkły.
Zastąpiło je dobiegające z sąsiedniego pokoju ciche zgrzytanie. Pani Cake odsunęła swoje jajko na miękko i przeszła przez zasłonę z paciorków.
Dźwięk dobiegał spod prostej jutowej narzuty, pod którą stała kryształowa kula.
Pani Cake wróciła do kuchni i wybrała ciężką patelnię. Raz czy dwa machnęła nią energicznie, żeby wyczuć ciężar, po czym na palcach podeszła do kryształowej kuli pod narzutą.
Wznosząc patelnię, by zaatakować, cokolwiek nieprzyjemnego się pojawi, zrzuciła materiał.
Kula obracała się wolno na podstawce.
Pani Cake przyglądała się jej przez chwilę. Potem zaciągnęła story, usiadła na krześle i nabrała tchu.
— Jest tam ktoś? — zapytała. Zapadła się większa część sufitu.
Po kilku minutach wysiłków Evadne Cake zdołała wysunąć głowę nad gruzy.
— Ludmiła!
W korytarzu rozległy się miękkie kroki i coś wbiegło od strony podwórza. Miało wyraźne i atrakcyjne kobiece kształty i nosiło całkiem zwyczajną sukienkę. Jednak cierpiało także na nadmiar owłosienia, którego nie potrafiłyby usunąć wszystkie delikatne różowe maszynki z żyletkami na świecie. Poza tym sprawiała wrażenie, że zęby i paznokcie w tym sezonie nosi się długie. Można by się spodziewać, że stworzenie zawarczy, ale odezwało się miłym i zdecydowanie ludzkim głosem.
— Mamo?
— Tu jestem!
Przerażająca Ludmiła podniosła ciężką belkę i bez wysiłku odrzuciła ją na bok.
— Co się stało? Nie miałaś włączonego przeczucia?
— Wyłączyłam, żeby porozmawiać z piekarzem. Ojej, ale się wystraszyłam.
— Zrobię ci filiżankę herbaty, dobrze?
— Nie. Wiesz, że kiedy przychodzi twój Czas, zawsze rozgniatasz filiżanki.
— Już coraz rzadziej…
— Dzielna dziewczynka. Ale sama zrobię herbatę. Dziękuję ci. Evadne Cake wstała i otrzepała fartuch z tynku.
— Krzyknęli — oznajmiła. — Krzyknęli wszyscy naraz!
Modo, uniwersytecki ogrodnik, pielił właśnie kwietnik z różami, kiedy starożytny aksamitny trawnik tuż obok wybrzuszył się nagle i wypuścił pędy odpornej, wieloletniej odmiany Windle'a Poonsa, mrugającego niepewnie oczami w świetle dnia.
— Czy to ty, Modo?
— Zgadza się, panie Poons — potwierdził krasnolud. — Pomóc panu wyjść?
— Dziękuję, chyba sam sobie poradzę.
— Mam w szopie szpadel, gdyby pan potrzebował…
9
Wiele pieśni napisano na temat tej gwarnej metropolii. Najsrynniejsza z nich to oczywiście „Pod dachami Ankh-Morpork”, ale warto też wspomnieć „Zabierz mnie daleko od Ankh-Morpork”, „Boję się, że wracam do Ankh-Morpork” i stary przebój „Zaraza z Ankh-Morpork”.