Выбрать главу

Po południu wybrał się na półmilowy spacer do miasteczka. Nie było tam chyba nawet jednego konia — jeśli ktoś miał kiedyś konia, na pewno go zjadł. Odniósł wrażenie, że mieszkańcy zarabiają na życie, podkradając sobie wzajemnie pranie ze sznurków.

Był też rynek, co go trochę rozbawiło — za rynek uznano tutaj trochę powiększone skrzyżowanie dróg i wieżę z zegarem. Była też gospoda. Bill Brama wszedł do środka.

Po krótkiej chwili milczenia, kiedy umysły obecnych skupiały się na nowo, by dopuścić jego obecność, powitano go ostrożnie, ale gościnnie. Na odludziu plotki rozchodzą się szybko.

— Jesteś pan nowym pomocnikiem u panny Flitworth — stwierdził barman. — Brama, jak słyszałem.

PROSZĘ MI MÓWIĆ BILL.

— Dobra. Kiedyś była to elegancka farma. Nie sądziliśmy, że staruszka tam zostanie.

— Aha… — zgodziło się kilku mężczyzn przy kominku.

AHA.

— Nowy w tej okolicy, co? — spytał barman.

Nagłe milczenie gości w barze było niczym czarna dziura.

NIEZUPEŁNIE.

— Znaczy, bywałeś już tutaj?

TYLKO PRZEJAZDEM.

— Mówią, że stara panna Flitworth to wariatka — odezwała się jedna z postaci siedzących na ławach pod poczerniałymi od dymu ścianami.

— Ale ostra jak nóż — dodał inny przygarbiony gość.

— O tak. Ostra, ale jednak wariatka.

— I mówią, że w saloniku ma skrzynie pełne skarbów.

— Ostrożna jest z pieniędzmi, to wiem.

— Najlepszy dowód. Bogaci zawsze są skąpi.

— No dobrze. Ostra i bogata. Ale wariatka.

— Nie można być wariatem i bogatym. Jeśli jesteś bogaty, musisz być ekscentrykiem.

Cisza powróciła i zawisła nad salą. Bill Brama rozpaczliwie poszukiwał czegoś, co mógłby powiedzieć. Nigdy sobie nie radził ze swobodną rozmową. Nigdy nie miał okazji, żeby taką prowadzić.

Co ludzie mawiają w takich chwilach? Aha…

POSTAWIĘ KAŻDEMU PO DRINKU, oznajmił.

Później nauczyli go gry, która składała się ze stołu z dziurami, siatkami wokół krawędzi i kuł wyrzeźbionych starannie z drewna. Jak zrozumiał, kule powinny odbijać się od siebie i wpadać do dziur. Gra nazywała się Pół. Grał w nią dobrze. Więcej — grał perfekcyjnie. Na początku nie wiedział, jak można grać inaczej. Ale gdy kilka razy usłyszał ich ciche syknięcia, poprawił się i z morderczą dokładnością zaczai popełniać błędy. Kiedy nauczyli go grać w strzałki, doszedł już do niezłej wpraw)'. Im więcej błędów popełniał, tym bardziej ludzie go lubili. Dlatego wyrzucał małe, upierzone strzałki z zimną precyzją, nigdy nie pozwalając, by któraś trafiła bliżej niż stopę od wskazanego celu. Jedną posłał nawet tak, że odbiła się rykoszetem od gwoździa w ścianie, potem od lampy i wylądowała w czyimś piwie; jeden z najstarszych gości tak bardzo zanosił się śmiechem, że aż trzeba było go wyprowadzić na świeże powietrze.

Nazwali go Dobrym Starym Billem.

Nikt jeszcze nigdy tak go nie nazywał.

Niezwykły wieczór…

Chociaż w pewnym momencie zrobiło się groźnie. Nagle usłyszał dziecięcy głosik, wołający: „Przecież to szkielet”. Obejrzał się i zobaczył małą dziewczynkę w nocnej koszuli spoglądającą na niego ponad barem, bez strachu, ale z rodzajem lękliwej fascynacji.

Oberżysta — Bill Brama wiedział już, że nazywa się Lifton — roześmiał się nerwowo i przeprosił.

— Taką ma fantazję — powiedział. — Czego to dzieci nie wygadują, co? Biegaj z powrotem do łóżka, Sal. I przeproś pana Bramę.

— To szkielet w ubraniu — powtórzyła dziewczynka. — Dlaczego to, co pije, nie wylewa się na podłogę?

Niewiele brakowało, by wpadł w panikę. A zatem jego przyrodzona moc przestawała działać. Normalnie ludzie nie mogli go widzieć — zajmował ślepą plamkę ich zmysłów, którą gdzieś w umyśle wypełniali tym, z czym woleliby się spotkać. Ale niezdolność dorosłych do zauważenia go nie była odporna na takie uparte deklaracje — czuł narastające wokół zdumienie. W ostatniej chwili matka wyszła z zaplecza i odprowadziła małą. Słyszał jeszcze stłumione skargi w stylu „…szkielet, wszystkie kości mu sterczą…” cichnące powoli na schodach.

I przez cały czas stary zegar nad kominkiem tykał i tykał, odrąbując kolejne sekundy jego życia. A jeszcze niedawno zdawało się, że jest ich tak wiele…

— Czy jesteś przyzwoity, Billu Bramo? — odezwał się w ciemności głos panny Flitworth.

Bili Brama przeanalizował to zdanie, szukając sensu w kontekście.

TAK? zaryzykował.

— Przyniosłam ci gorącego mleka.

TAK?

— Zejdź tu szybko, bo wystygnie.

Bili Brama ostrożnie zszedł po drewnianej drabinie. Panna Flitworth trzymała latarnię i miała narzucony na ramiona szal.

— Dodałam cynamonu. Mój Rufus zawsze lubił cynamon.

Westchnęła.

Bili Brama był świadom podtekstów i kontekstów w taki sam sposób, w jaki astronauta jest świadom układów pogodowych pod sobą: są widoczne, wyraźne, idealne do obserwacji i całkowicie oderwane od rzeczywistych doświadczeń.

DZIĘKUJĘ, powiedział.

Panna Flitworth rozejrzała się.

— Widzę, że wygodnie się tu urządziłeś — stwierdziła pogodnie.

TAK.

Mocniej otuliła się szalem.

— Wracam do domu — oświadczyła. — Kubek możesz przynieść jutro rano.

I zniknęła w ciemności.

Bili Brama zabrał kubek na stryszek. Postawił go na belce, a potem siedział i patrzył jeszcze długo, choć mleko już wystygło, a świeca zgasła.

Po chwili zdał sobie sprawę, że słyszy ciągły szelest. Wyjął złotą klepsydrę i schował ją na drugim końcu stryszku, pod stosem siana.

Niczego to nie zmieniło.

Windle Poons wpatrywał się uważnie w numery domów — setka liczących sosen zginęła dla tej jednej ulicy — kiedy uświadomił sobie, że wcale nie musi. Był krótkowidzem tylko z przyzwyczajenia. Zgon bardzo poprawił mu wzrok.

Znalezienie numeru 668 zajęło mu dłuższą chwilę, gdyż był to lokal na piętrze, nad warsztatem krawieckim. Wchodziło się tam z bocznego zaułka. Na jego krańcu zauważył drewniane drzwi. Do łuszczącej się farby ktoś przybił kartkę, na której optymistycznym charakterem pisma napisano:

„Wejdźcie! Wejdźcie! Klub Od Nowa.

Zgon to dopiero początek!!!”

Za drzwiami były schody pachnące starą farbą i martwymi muchami. Trzeszczały jeszcze głośniej niż kolana Windle'a.

Ktoś malował tu po ścianach. Frazeologia wydawała się dość egzotyczna, ale ogólny sens znajomy: „Duchy tego świata Powstańcie”, „Nie macie Nic do stracenia prócz Kajdanów”, „Milcząca Większość żąda Martwych Praw” i „Precz z witalizmem!!!”.

U szczytu schodów był podest, z. którego pojedyncze drzwi pro wadziły gdzieś dalej. Dawno, dawno temu ktoś powiesił pod sufitem lampę naftową, jednak wyglądała, jakby nie zapalano jej od tysiąca łat. Stary pająk, zapewne odżywiający się resztkami nafty, obserwował gościa czujnie ze swego gniazda.

Windle raz jeszcze spojrzał na kartkę, z przyzwyczajenia nabrał tchu i zapukał.

Nadrektor wracał na uniwersytet wściekły. Pozostali smętnie kroczyli za nim. — Do kogo ma się zwrócić? Przecież to my jesteśmy tu magami.

— Ale tak naprawdę nie wiemy, co się dzieje — przypomniał mu dziekan. — Prawda?

— W takim razie musimy się dowiedzieć! — burknął Ridcully. — Nie wiem, do kogo on ma się zwrócić, ale jestem wściekle pewien, kogo ja wezwę.