Z grupy gapiów za żywopłotem rozległy się okrzyki w stylu „Zejdź i spróbuj go wydoić”, Już takiego mieliśmy, ale czubek mu odpadł”, Jeszcze dwa pensy i osioł też idzie w górę” oraz inne uświęcone tradycją zabawne uwagi.
Simnel zszedł na ziemię, porozmawiał szeptem z Peedburym i jego ludźmi, po czym na chwilę zniknął we wnętrzu maszyny.
— Nigdy nie poleci!
— Jutro stanieje cielęcina!
Tym razem Kombinator Żniwny przejechał kilka stóp, zanim rozdarła się i zwinęła jedna z wirujących płacht.
Kilku starszych mężczyzn obok żywopłotu zwijało się ze śmiechu.
— Złom skupują, sześć pensów za wóz!
— Przyprowadź następny, bo ten się popsuł!
Simnel zsiadł. Dalekie drwiące okrzyki docierały do niego, ale je ignorował. Odwiązał płachtę i zastąpił nową.
Nie odrywając wzroku od wydarzeń na sąsiednim polu, Bill Brama wyjął z kieszeni osełkę i zaczął gładzić kosę, powoli i starannie.
Rozległ się zgrzyt kamienia o metal.
Simnel wrócił na siodełko i skinął człowiekowi trzymającemu konia.
— Ruszamy!
— Pogońcie skowronka!
— Załóżcie mu skarpety! Krzyki cichły z wolna.
Wiele par oczu podążało wzrokiem za Kombinatorem, który przejechał przez pole, zawrócił i ruszył z powrotem.
Przejechał obok nich, stukając i oscylując posuwisto-zwrotnie.
Na końcu pola zawrócił zgrabnie.
Po długiej chwili jeden z gapiów się odezwał:
— To się nie przyjmie. Zapamiętajcie moje słowa.
— Pewno. Kto by chciał kupować taką zabawkę? — zgodził się drugi.
— Jasne. To przecież tylko taki jakby wielki zegar. Niczego nie potrafi, tylko jechać po polu tam i z powrotem…
— …bardzo szybko…
— …ciąć kukurydzę i młócić ziarno…
— Zrobił już trzy zagony.
— Niech to demony!
— Prawie nie widać, jak się to wszystko rusza! Co o tym myślisz, Bill? Bill!
Obejrzeli się.
Był już w połowie drugiego zagonu, ale przyspieszał.
Panna Flitworth uchyliła drzwi.
— Słucham? — spytała podejrzliwie.
— To Bill Brama, panno Flitworth. Przyprowadziłem go do domu.
Otworzyła drzwi szerzej.
— Co mu się stało?
Dwaj mężczyźni weszli niezgrabnie; starali się podtrzymywać kogoś o stopę wyższego od siebie. Ten ktoś podniósł głowę i spojrzał na pannę Flitworth zamglonym wzrokiem.
— Nie wiem, co go naszło — powiedział Diuk Dennik.
— Ale pracował jak demon — zapewnił William Kurek. — Nie bierze od pani pieniędzy za darmo, panno Flitworth, to pewne.
— To jest chyba pierwszy w tej okolicy — odparła kwaśnym tonem.
— Tam i z powrotem po polu, jak szaleniec. Próbował pobić tę machinę Neda Simnela. We czterech musielim wiązać za nim snopki. I prawie z nią wygrał.
— Połóżcie go na sofie.
— Mówilim mu, że za bardzo się męczy w tym upale. Diuk wyciągnął szyję, żeby zajrzeć do kuchni — na wypadek gdyby klejnoty i skarby zwisały z szuflad kredensu. Panna Flitworth zasłoniła mu widok.
— Nie wątpię, że mówiliście. Dziękuję. A teraz pewnie chcecie już wracać do domu.
— Gdybyśmy jeszcze mogli w czym pomóc…
— Wiem, gdzie mieszkacie. I że od pięciu lat nie zapłaciliście czynszu. Do widzenia, panie Kurek.
Wypchnęła ich za próg i zatrzasnęła drzwi. Potem się odwróciła.
— Co robiłeś, do demona, tak zwany Billu Bramo?
JESTEM ZMĘCZONY I TO NIE CHCE PRZEJŚĆ.
Bill Brama chwycił się za czaszkę.
I JESZCZE KUREK DAŁ MI DOWCIPNY NAPÓJ ZE SFERMENTOWANEGO SOKU JABŁKOWEGO, BO BYŁ UPAŁ, I TERAZ CZUJĘ SIĘ CHORY.
— Nic dziwnego. Sam go pędzi w lesie.
NIGDY JESZCZE NIE CZUŁEM SIĘ CHORY. ANI ZMĘCZONY.
— To element bycia żywym.
JAK LUDZIE MOGĄ TO ZNIEŚĆ?
— No cóż, czasem pomaga sfermentowany sok jabłkowy.
Bill Brama smętnie spuścił głowę.
ALE SKOŃCZYLIŚMY NA POLU, oznajmił z nutą tryumfu w głosie. WSZYSTKO POWIĄZANE W SNOPKI, A MOŻE NA ODWRÓT.
Znowu chwycił dłońmi czaszkę.
AARGH.
Panna Flitworth zniknęła w spiżarce. Usłyszał zgrzyt pompy. Po chwili wróciła z mokrą ścierką i kubkiem wody.
W KUBKU PŁYWA JASZCZURKA!
— To dowodzi, że woda jest świeża — uspokoiła go panna Flitworth[14], wyłowiła stworzonko i rzuciła na podłogę, gdzie szybko umknęło w jakąś szczelinę.
Bill Brama spróbował wstać.
TERAZ JUŻ PRAWIE ROZUMIEM, DLACZEGO NIEKTÓRZY LUDZIE CHCĄ UMRZEĆ, powiedział. SŁYSZAŁEM O BÓLU I CIERPIENIU, ALE DO TEJ CHWILI NIE BYŁEM ŚWIADOMY, CO OZNACZAJĄ.
Panna Flitworth wyjrzała przez zakurzone okno. Chmury, które gęstniały przez całe popołudnie, teraz wisiały nad górami — szare, z groźnymi pasmami żółci. Upał przygniatał do ziemi.
— Nadchodzi wielka burza.
CZY ZNISZCZY MOJE PLONY?
— Nie. Zbiory potem wyschną.
CO Z DZIECKIEM?
Bill Brama otworzył dłoń. Panna Flitworth uniosła brwi. W palcach trzymał złotą klepsydrę; górna część była już niemal pusta. Klepsydra migotała, jakby znikała i pojawiała się na przemian.
— Skąd ją wziąłeś? Przecież jest na górze! Mała trzymają jak… — Zająknęła się. — jak ktoś, kto trzyma coś bardzo mocno.
WCIĄŻ TAM JEST. ALE JEST TAKŻE TUTAJ. ALBO GDZIEKOLWIEK. TO PRZECIEŻ TYLKO METAFORA.
— To, co ona trzyma, wygląda na całkiem prawdziwe.
TO, ŻE COŚ JEST METAFORĄ, NIE ZNACZY, ŻE NIE MOŻE BYĆ PRAWDZIWE.
Panna Flitworth dosłyszała delikatne echo w jego głosie, jakby słowa wypowiadały dwie osoby, prawie, ale niezupełnie równocześnie.
— Ile ci jeszcze zostało? TO KWESTIA GODZIN.
— A kosa?
UDZIELIŁEM KOWALOWI ŚCISŁYCH INSTRUKCJI.
Zmarszczyła czoło.
— Nie chcę powiedzieć, że Ned Simnel to zły chłopak, ale czy jesteś pewien, że to zrobi? Wiele wymagasz, żądając od takiego człowieka jak on, żeby zniszczył coś takiego.
NIE MIAŁEM WYBORU. TO MAŁE PALENISKO TUTAJ NIE WYSTARCZY.
— To wściekle ostra kosa.
OBAWIAM SIĘ, ŻE BĘDZIE NIE DOŚĆ OSTRA.
— Czy nikt jeszcze nie próbował pokonać ciebie?
JEST TAKIE POWIEDZENIE: NIE ZABIERZESZ MAJĄTKU ZE SOBĄ.
— Tak.
ILU LUDZI NAPRAWDĘ W TO WIERZY?
— Pamiętam, czytałam kiedyś — przypomniała sobie panna Flitworth — o tych pogańskich królach gdzieś na pustyni, którzy budowali piramidy i wkładali do nich mnóstwo różnych rzeczy. Nawet łodzie. Nawet dziewczęta w przezroczystych spodniach i pokrywkach od rondli. Nie powiesz mi, że to jest dobre.
NIGDY NIE BYŁEM PEWIEN, CO JEST DOBRE, A CO ZŁE, odparł Bill Brama. NIE JESTEM NAWET PEWIEN, CZYISTNIEJE TAKIE COŚ JAK DOBRO. ALBO ZŁO. TO TYLKO MIEJSCA, GDZIE SIĘ STOI.
— Nie. Dobro to dobro, a zło to zło — oświadczyła panna Flitworth. — Tak zostałam wychowana, żeby je odróżniać.
PRZEZ KONTRABANDZISTĘ.
— Kogo?
PRZEWOŻĄCEGO KONTRABANDĘ.
— W przemycie nie ma nic złego!
CHCIAŁEM TYLKO PODKREŚLIĆ, ŻE NIEKTÓRZY MYŚLĄ INACZEJ.
— Oni się nie liczą!
ALE…
Piorun uderzył we wzgórze. Grom zakołysał domem; kilka cegieł z komina spadło do paleniska. A potem szyby zadygotały od wściekłych uderzeń.
Bill Brama podszedł do drzwi i otworzył je szeroko.
14
Przez setki lat ludzie wierzyli, iż jaszczurki w studni dowodzą, że woda jest świeża i zdatna do picia. I przez caty ten czas ani razu nie zadali sobie pytania, gdzie właściwie jaszczurki chodzą do toalety.