— Dobry pomysł — zgodził się Ridcully. Spojrzał na zbliżającą się ścianę pogiętego drutu. — Ktoś wie, jak to zrobić?
— Yo! Mięczaki! — zawołał dziekan.
Jeszcze raz wymierzył z laski. Wydała z siebie smętny odgłos, który można by zapisać jako „pfffft”. Blada iskra opadła z czubka na bruk.
Windle Poons zatrzasnął kolejną księgę. Bibliotekarz skrzywił się tylko.
— Nic! Wulkany, pływy, gniew bogów, wścibscy magowie… Nie chcę wiedzieć, jak zabijano inne miasta, chcę wiedzieć, jak kończyły…
Bibliotekarz złożył na biurku następny stos książek. Kolejną zaletą bycia martwym, jak właśnie przekonał się Windle, była zdolność do języków. Potrafił dostrzec sens słów, nawet nie znając ich ścisłego znaczenia. No cóż, zgon nie przypominał jednak zasypiania — raczej przebudzenie.
Zerknął pod ścianę, gdzie czułe ręce bandażowały łapę Lupine'a.
— Bibliotekarzu — rzucił niegłośno.
— Uuk?
— Swego czasu zmieniłeś gatunek. Co byś zrobił, gdyby… załóżmy tylko teoretycznie… No więc przypuśćmy, że mamy wilka, który o pełni księżyca zmienia się w mężczyznę-wilkołaka, i kobietę, która o pełni księżyca zmienia się w kobietę-wilkołaka. Rozumiesz, osiągają tę samą formę, ale z przeciwnych stron. I potem się spotykają. Co byś im powiedział? Czy powinni sami jakoś to rozstrzygnąć?
— Uuk — stwierdził natychmiast bibliotekarz.
— To kuszące.
— Uuk.
— Chociaż pani Cake na pewno się nie spodoba.
— lik uuk.
— Masz rację. Mógłbyś wyrazić to delikatniej, ale masz rację. Każdy powinien sam rozstrzygać takie sprawy.
Westchnął, przewrócił stronę… i szeroko otworzył oczy.
— Miasto Khan Li — odczytał. — Słyszałeś kiedyś o takim? „Grimoire Stripfettle'a Wierzcie-Lub-Nie”. Piszą tu… „małe wózki… nikt nie wiedział, skąd się wzięły… tak niezwykle użyteczne, że posłano ludzi, by spędzili je w stado i sprowadzili do miasta… nagle jakby gorączka w nie wstąpiła… ludzie podążyli za nimi i oto za murami znaleźli nowe miasto: miasto jak gdyby z kupieckich straganów, gdzie wózki owe zniknęły”.
Przewrócił stronę.
— Tu chyba mówią…
Nie rozumiałem istoty rzeczy, powiedział sobie w myśli. Człowiek-Wiadro sądzi, że chodzi o rozmnażanie miast. Ale to jakoś nie pasuje.
Miasto jest żywe. Gdyby ktoś był wielkim, powolnym olbrzymem, jak choćby licząca sosna, i spojrzał na miasto z góry… Widziałby, jak rosną budynki, jak odpierani są napastnicy, gaszone pożary. Nie widziałby ludzi, bo ludzie za szybko się poruszają. Życiem miasta, tym, co je napędza, nie jest jakaś tajemnicza siła. Życiem miasta są ludzie.
Odruchowo przewracał strony, właściwie nie patrząc…
Czyli mamy miasta — wielkie, osiadłe istoty, wyrastające z jednego punktu i przez tysiące lat prawie nieruszające się z miejsca. Rozmnażają się, wysyłając ludzi, by kolonizowali nowe ziemie. One same po prostu leżą nieruchomo. Są żywe, ale w taki sam sposób, w jaki żywa jest meduza. Albo stosunkowo inteligentna jarzyna. W końcu nazywamy Ankh-Morpork Wielkim Wahooni.
A tam, gdzie żyją wielkie i powolne istoty, pojawiają się małe i szybkie istoty, które je pożerają.
Windle Poons poczuł, jak odpalają komórki w mózgu. Powstały nowe skojarzenia. Myśli popłynęły nowymi torami. Czy za życia kiedykolwiek naprawdę myślał? Poważnie w to wątpił. Był tylko masą złożonych reakcji, powiązanych z zakończeniami nerwowymi, gdzie wszystko — od leniwego rozmyślania o następnym posiłku do przypadkowych, rozpraszających wspomnień — przeszkadzało mu w prawdziwym myśleniu.
Coś takiego na pewno dojrzewałoby w mieście, gdzie jest ciepło i bezpiecznie. A potem wyrwałoby się na zewnątrz, poza miasto, żeby zbudować… coś innego, nie prawdziwe miasto, ale fałszywe… coś, co przyciągnie ludzi, pozwoli wyssać życie gospodarza.
Słowo, którego szukaliśmy, to „drapieżnik”.
Dziekan przyjrzał się z niedowierzaniem swojej lasce. Potrząsnął nią i wycelował znowu. Tym razem odgłos należałoby zapisać jako „pfwut”. Spojrzał w górę. Wysoka fala wózków, sięgająca wysokością dachów, miała właśnie się nad nim załamać.
— Ożeż… — powiedział i osłonił rękami głowę.
Ktoś z tyłu chwycił go za szatę i odciągnął. Wózki runęły.
— Chodźmy — powiedział Ridcully. — jeśli pobiegniemy, utrzymamy się przed nimi.
— Nie mam magii! Nie mam magii! — jęczał dziekan.
— I nie będziesz pan miał jeszcze paru rzeczy, jeśli się nie pospieszymy — ostrzegł nadrektor.
Próbując trzymać się razem i co chwila zderzając się ze sobą, magowie biegli truchtem przed rojem wózków. Całe rzeki drucianych koszy wypływały z miasta i pędziły przez pola.
— Wiecie, co mi to przypomina? — zapytał Ridcully, kiedy przedzierali się między nimi.
— Cóż takiego? — wymruczał pierwszy prymus.
— Tarło łososi.
— Co?
— Nie w Ankh, ma się rozumieć. Nie wierzę, żeby łosoś mógł popłynąć w górę rzeki…
— Chyba że na piechotę — zgodził się pierwszy prymus.
— …ale widywałem je w górskich rzekach. Płynęły gęsto — mówił Ridcully. — Walczyły, żeby przedostać się na czoło. Cała rzeka zmieniała się w srebrzystą masę.
— Świetnie. Ale po co one to robią?
— No… Ma to jakiś związek z rozmnażaniem.
— Obrzydliwość — uznał pierwszy prymus. — 1 pomyśleć, że musimy pić tę wodę.
— Panowie, jesteśmy na otwartej przestrzeni. Tutaj zajdziemyje z flanki — rzekł Ridcully. — Skierujemy się w jakieś puste L miejsce…
— Raczej nie — zauważył wykładowca run współczesnych. Ze wszystkich stron zbliżała się zgrzytająca, walcząca, sunąca niepowstrzymanie ściana wózków.
— Idą po nas! Idą po nas! — zapłakał kwestor. Dziekan wyrwał mu laskę.
— Zaraz! To moje!
Dziekan odepchnął go i odstrzelił kółka najbliższemu wózkowi.
— To moja laska!
Magowie ustawili się plecami do siebie; znaleźli się w malejącym pustym kręgu otoczonym metalem.
— Nie pasują do tego miasta — uznał wykładowca run współczesnych.
— Wiem, o co panu chodzi — zgodził się Ridcully. — Są… obcy.
— Pewnie nikt dzisiaj nie ma przy sobie zaklęcia lewitacji? — zapytał pierwszy prymus.
Dziekan wymierzył i roztopił kolejny koszyk.
— Pamiętaj, że używasz mojej laski.
— Zamknij się, kwestorze — przerwał nadrektor. — A pan, dziekanie, niczego nie osiągnie, likwidując je pojedynczo. Gotowi, chłopcy? Musimy im zadać możliwie największe straty. Pamiętajcie: długie, niemierzone serie… Wózki były coraz bliżej.
AU. AU.
Panna Flitworth szła niepewnie przez mokrą, grzechoczącą ciemność. Grad chrzęścił pod stopami. Kanonada gromów wstrząsała niebem.
— Kłują, prawda? — powiedziała.
MAJĄ ECHO.
Bill Brama schwytał niesiony wiatrem snopek i ułożył go z innymi. Panna Flitworth przebiegła obok, zgięta wpół pod ciężarem kukurydzy[16]. Oboje pracowali bez chwili odpoczynku, biegając tam i z powrotem po polu i zbierając plon, zanim zdążą go zniszczyć grad i wicher.
Błyskawica przecięła niebo. To nie była zwyczajna burza. To była wojna.
— Za chwilę lunie deszcz! — panna Flitworth przekrzykiwała hałas. — Nigdy nie zdążymy do stodoły! Biegnij i przynieś jakąś derkę albo co! Na dzisiaj to wystarczy!
16
Zadziwiająca jest zdolność chudych staruszek do dźwigania wielkich ładunków. Dokładne badania wykazują, że mrówka potrafi unieść ładunek stokrotnie przewyższający wagę jej ciała, ale nie udało się określić żadnej granicy mocy unoszącej dla przeciętnej, drobnej, osiemdziesięcioletniej babki hiszpańskiego chłopa.