Выбрать главу

Bill Brama skinął głową i pobiegł przez mlaszczącą ciemność w kierunku farm. Błyskawice tak często uderzały w okolicy, że samo powietrze skwierczało, a nad żywopłotem jaśniała aureola.

I był tam Śmierć.

Bill Brama zobaczył go przed sobą: pochylony szkielet, gotowy do skoku; szata trzepotała i szumiała na wietrze.

Jakby niewidzialna ręka ścisnęła Billa; popychała go do ucieczki, a jednocześnie trzymała w miejscu. Sięgnęła do jego umysłu i tam unieruchomiła, zmroziła każdą myśl z wyjątkiem słabego wewnętrznego głosu, który powiedział:

A WIĘC TO JEST GROZA.

Potem Śmierć zniknął, gdy przygasła jasność błyskawicy, i pojawił się znowu, gdy kolejny elektryczny łuk trafił w pagórek.

Cichy wewnętrzny głos dodał: ALE DLACZEGO SIĘ NIE RUSZA?

Bill Brama odważył się posunąć odrobinę bliżej. Przygarbiony potwór nie zareagował.

Wtedy Bill zrozumiał, że to coś za żywopłotem jest okrytym szatą zestawem żeber, kości udowych i kręgów, jeśli spojrzeć z pewnego punktu widzenia, ale jeśli ten punkt nieco przesunąć, staje się układem ramion zbierających i dźwigni posuwisto-zwrotnych, okrytych plandeką, którą wiatr zerwał z jednej strony.

Przed Billem stał Kombinator Żniwny.

Bill Brama uśmiechnął się przerażająco. W jego duszy wezbrały niebillobramowe myśli. Ruszył naprzód.

Mur wózków otoczył magów.

Ostatni rozbłysk laski wypalił otwór, natychmiast zasłonięty kolejnymi wózkami.

Ridcully spojrzał na kolegów. Poczerwienieli, szaty mieli porwane, a kilka nazbyt entuzjastycznych wystrzałów poprzypalało im brody i podziurawiło kapelusze.

— Czy ktoś jeszcze ma ze sobą jakieś zaklęcie? — zapytał. Zastanowili się gorączkowo.

— Ja chyba pamiętam jedno — odezwał się kwestor.

— No to już, chłopie! W takiej chwili trzeba spróbować wszystkiego!

Kwestor wyciągnął rękę. Zamknął oczy. Wymruczał pod nosem kilka sylab.

Błysnęło oktarynowe światło i…

— Aha — rzekł nadrektor. — 1 to już wszystko?

— Bukiet Niespodzianka Eringyasa — oznajmił kwestor. Oczy mu błyszczały. — Nie wiem czemu, ale zawsze jakoś mi to wychodziło. Chyba mam talent.

Ridcully przyjrzał się smętnie wielkiemu bukietowi kwiatów w ręku kwestora.

— Nie jest jednak, jeśli wolno zauważyć, szczególnie przydatne w takiej chwili — powiedział.

Kwestor zerknął na coraz bliższe wózki i jego uśmiech znikł.

— Chyba nie — przyznał.

— Ktoś jeszcze ma jakiś pomysł? Nikt nie odpowiedział.

— Ale róże ładne — pochwalił dziekan.

— Szybki jesteś — stwierdziła panna Flitworth, kiedy Bill Brama zjawił się przy stosie snopków, ciągnąc za sobą plandekę.

OWSZEM, zgodził się ze spokojem.

Pomogła mu naciągnąć płachtę na stos i obciążyć kamieniami. Wiatr pochwycił materiał i próbował wyrwać go z rąk; równie dobrze mógłby próbować przewrócić górę.

Strumienie deszczu lunęły na pola pomiędzy strzępkami mgły lśniącej niebieską, elektryczną energią.

— Nie widziałam jeszcze takiej nocy-wyznała panna Flitworth. Znowu zahuczał grom. Fale ulewy przelewały się wokół horyzontu.

Nagle panna Flitworth chwyciła Billa za ramię.

— Czy to nie… ktoś na wzgórzu? — spytała. — Zdawało mi się, że zobaczyłam… jakąś postać.

NIE, TO TYLKO URZĄDZENIE MECHANICZNE. Znowu błysk.

— Na koniu? — zdziwiła się panna Flitworth.

Trzecia błyskawica rozjaśniła ciemność. Tym razem nie mogło być wątpliwości. Na szczycie najbliższego wzgórka stała konna postać. W kapturze. Trzymająca kosę tak dumnie, jakby to była lanca.

POZUJE. Bill Brama obejrzał się na pannę Flitworth.

POPISUJE SIĘ. JA NIGDY SIĘ TAK NIE ZACHOWYWAŁEM. PO CO W OGÓLE TO ROBIĆ? JAKI TO MA CEL?

Otworzył dłoń; pojawiła się złota klepsydra.

— Ile jeszcze masz czasu?

MOŻE GODZINĘ. MOŻE KILKA MINUT.

— Więc chodźmy!

Bill Brama nie ruszył się z miejsca. Patrzył na klepsydrę.

— Powiedziałam: chodźmy!

TO NA NIC. NIE MIAŁEM RACJI, KIEDY MYŚLAŁEM, ŻE MOŻE SIĘ UDA. NIE UDA SIĘ. SĄ RZECZY, PRZED KTÓRYMI NIE MOŻNA UCIEC. NIE MOŻNA ŻYĆ WIECZNIE.

— Dlaczego nie?

Bill Brama zdziwił się wyraźnie.

JAK TO DLACZEGO?

— Dlaczego nie można żyć wiecznie?

NIE WIEM. MĄDROŚĆ KOSMOSU.

— A co ta mądrość kosmosu może o tym wiedzieć? No, idziesz czy nie?

Postać na wzgórzu nie poruszyła się nawet.

Deszcz zmienił pył w rzadkie błoto. Ślizgając się, zbiegli oboje w dół, przez podwórze i do domu.

POWINIENEM LEPIEJ SIĘ PRZYGOTOWAĆ. MIAŁEM PLANY…

— Ale były zbiory.

TAK.

— Może jest jakiś sposób, zabarykadować drzwi albo co?

CZY PANI ROZUMIE, O CZYM PANI MÓWI?

— No to wymyśl coś! Czy nic nigdy nie zadziałało przeciwko tobie?

NIE, odparł Bill Brama z lekkim odcieniem dumy.

Panna Flitworth wyjrzała na zewnątrz, a potem gwałtownie przywarła do ściany obok okna.

— Zniknął.

TO JESZCZE NIE JEST ON, stwierdził Bill Brama.

— To zniknęło. Teraz może być wszędzie.

MOŻE PRZEJŚĆ PRZEZ ŚCIANĘ.

Odskoczyła i spojrzała na niego gniewnie.

NO DOBRZE. PROSZĘ ZABRAĆ DZIECKO. MYŚLĘ, ŻE POWINNIŚMY STĄD ODEJŚĆ. Coś przyszło mu do głowy; wyraźnie poweselał. MAMY JESZCZE TROCHĘ CZASU. KTÓRA GODZINA?

— Nie wiem. Bez przerwy chodzisz po domu i zatrzymujesz zegary.

ALE JESZCZE NIE PÓŁNOC?

— Moim zdaniem najwyżej kwadrans po jedenastej.

MAMY ZATEM TRZY ĆWIERCI GODZINY.

— Skąd możesz wiedzieć?

ZE WZGLĘDU NA DRAMAT, PANNO FLITWORTH. TAKI ŚMIERĆ, KTÓRY POZUJE NA TLE NIEBA I POZWALA SIĘ OŚWIETLAĆ BŁYSKAWICY, tłumaczył z głęboką dezaprobatą Bill Brama, NIE PRZYBĘDZIE DWADZIEŚCIA PIĘĆ PO JEDENASTEJ, JEŻELI TYLKO MOŻE PRZYBYĆ O PÓŁNOCY.

Pobladła panna Flitworth kiwnęła głową i zniknęła na schodach. Po chwili wróciła, niosąc otuloną kocem Sal.

— Ciągle mocno śpi — powiedziała.

TO NIE JEST SEN.

Deszcz ustał, ale burza wciąż krążyła wśród wzgórz. Powietrze skwierczało i wydawało się duszne jak w piecu.

Bill Brama poprowadził pannę Flitworth obok kurnika, gdzie Cyryl i jego podstarzały harem kulili się w mroku; wszystkie ptaki usiłowały zająć te same kilka cali grzędy.

Komin farmy otaczało bladozielone lśnienie.

— Nazywamy to ogniem matki Carey — oświadczyła panna Flitworth. — To znak.

ZNAK CZEGO?

— Co? Nie mam pojęcia. Myślę, że po prostu znak. Typowa znakologia. Dokąd idziemy?

DO WIOSKI.

— Żeby być bliżej kosy?

TAK.

Na chwilę zniknął w stodole. Po chwili wyprowadził Pimpusia, osiodłanego już i w uprzęży. Wskoczył na siodło, pochylił się i wciągnął przed siebie pannę Flitworth wraz ze śpiącym dzieckiem.

JEŚLI SIĘ POMYLIŁEM, rzekł, TEN KOŃ ZABIERZE PANIĄ WSZĘDZIE, DOKĄD PANI ZECHCE.

— Nigdzie nie chcę stąd jechać. Tylko do domu.

DOKĄDKOLWIEK.

Na drodze Pimpuś ruszył kłusem. Wiatr zrywał z drzew liście, które przefruwały koło nich i krążyły nad gościńcem. Od czasu do czasu błyskawice z sykiem rozjaśniały niebo.

Panna Flitworth obejrzała się na wzgórze za farmą.

— Bill…

WIEM.

— …to znowu tam jest.

WIEM.

— Dlaczego nas nie ściga?