Выбрать главу

JESTEŚMY BEZPIECZNI, DOPÓKI NIE PRZESYPIE SIĘ PIASEK.

— A kiedy się przesypie, ty umrzesz?

NIE. KIEDY PRZESYPIE SIĘ PIASEK, POWINIENEM UMRZEĆ. ZNAJDĘ SIĘ W PRZESTRZENI POMIĘDZY ŻYCIEM PRAWDZIWYM I POZAGROBOWYM.

— Bill, wydawało mi się, że to coś dosiada… Z początku myślałam, że to koń, tyle że bardzo wychudzony, ale…

TO SZKIELETOWY RUMAK. ROBI WRAŻENIE, ALE JEST MAŁO PRAKTYCZNY. MIAŁEM KIEDYŚ TAKIEGO. GŁOWA MU ODPADŁA.

— Nie warto chłostać zdechłego konia, co?

CHA, CHA. BARDZO ZABAWNE, PANNO FLITWORTH.

— Myślę, że powinieneś już przestać zwracać się do mnie: panno Flitworth — uznała panna Flitworth.

RENATO?

Zdziwiła się.

— Skąd znasz moje imię? Aha. Na pewno widziałeś je wypisane, prawda?

WYRYTE.

— Na jednej z tych klepsydr?

TAK.

— Z tym piaskiem, który się przesypuje?

TAK.

— Każdy ma taką?

TAK.

— Czyli musisz wiedzieć, jak długo…

TAK!

— To dziwne uczucie wiedzieć… to, co ty wiesz.

PROSZĘ NIE PYTAĆ.

— Ale to niesprawiedliwe. Gdyby ludzie wiedzieli, kiedy umrą, staraliby się żyć lepiej.

GDYBY LUDZIE WIEDZIELI, KIEDY UMRĄ, PRAWDOPODOBNIE WCALE BY NIE ŻYLI.

— To bardzo gnomiczne. Ale co ty możesz o tym wiedzieć, Billu Bramo?

WSZYSTKO.

Pimpuś wjechał na jedną z nędznych uliczek i dotarł do rynku. Nie było tu nikogo. W takich miastach jak Ankh-Morpork północ to zaledwie późny wieczór, ponieważ noc w ogóle nie istnieje — są tylko wieczory przechodzące w poranki. Ale tutaj ludzie regulowali swoje życie według takich zdarzeń jak zachody słońca i błędnie artykułowane pianie koguta. Północ oznaczała dokładnie to.

Chociaż burza wciąż krążyła ponad wzgórzami, na rynku panowała cisza. Tykanie zegara na wieży, za dnia niesłyszalne, teraz zdawało się odbijać echem od ścian domów.

Kiedy się zbliżali, coś zawarczało pośród kółek zębatych we wnętrzu. Minutowa wskazówka poruszyła się ze stukiem i zatrzymała na dziewiątce. Na tarczy otworzyły się drzwiczki i wybiegły dwie mechaniczne figurki, by z pozornym wysiłkiem uderzyć w dzwonek.

Dzyń, dzyń, dzyń.

Figurki ustawiły się jedna za drugą i wróciły do zegara.

— Są tu od czasów, kiedy byłam małą dziewczynką. Zrobił je prapradziadek Neda Simnela — wyjaśniła panna Flitworth. — Wiesz, zawsze się zastanawiałam, co one robią między jednym a drugim kurantem. Wierzyłam, że mają tam mały domek albo coś podobnego.

NIE PRZYPUSZCZAM. ONE SĄ TYLKO RZECZĄ. NIE ŻYJĄ.

— Hm… Ale są tutaj już ze sto lat. Może życie to coś, czego się nabywa?

TAK.

Czekali w ciszy przerywanej tylko stukaniem wskazówki, która wspinała się coraz wyżej.

— Wiesz… Miło było mieć cię na farmie, Billu Bramo. Nie odpowiedział.

— I że mi pomogłeś w żniwach i w ogóle.

TO BYŁO… INTERESUJĄCE.

— Niesłusznie zrobiłam, że cię zatrzymywałam tylko z powodu zboża.

NIE. PLON JEST WAŻNY.

Bill otworzył dłoń. Pojawiła się złota klepsydra.

— Wciąż nie rozumiem, jak ty to robisz.

TO NIETRUDNE.

Szum piasku narastał, aż wypełnił przestrzeń rynku.

— Masz do powiedzenia jakieś ostatnie słowa?

TAK. NIE CHCĘ ODCHODZIĆ.

— Cóż… Przynajmniej zwięźle.

Bill Brama ze zdumieniem zauważył, że panna Flitworth usiłuje trzymać go za rękę.

Na wieży obie wskazówki spotkały się na północy. Zegar zawarczał, otworzyły się drzwiczki. Wyszły dwa automaty. Zatrzymały się po obu stronach godzinowego dzwonu, skłoniły się sobie nawzajem i uniosły młoteczki.

Bim!

Wtedy usłyszeli stuk końskich kopyt.

Panna Flitworth zauważyła, że na granicznej pola widzenia pojawiły się fioletowe i niebieskie plamy, jak błyski powidoków bez widoku, po którym by następowały.

Jeśli bardzo gwałtownie odwróciła głowę i spojrzała kątem oka, mogła dostrzec unoszące się przy ścianach szaro odziane kształty.

Skarbowa, pomyślała. Przyszli się upewnić, że to nastąpi.

— Bill? — rzuciła.

Zamknął złotą klepsydrę w dłoni.

TERAZ SIĘ ZACZNIE.

Stuk kopyt zabrzmiał głośniej i odbił się echem od murów.

PAMIĘTAJ: TOBIE NIC NIE GROZI.

Bill Brama cofnął się w ciemność. I natychmiast wynurzył się z powrotem. PRAWDOPODOBNIE, dodał i zniknął znowu. Panna Flitworth usiadła na stopniach wieży zegara, układając sobie na kolanach śpiącą dziewczynkę.

— Bill? — spróbowała.

Na rynek wjechał koń z jeźdźcem.

Rzeczywiście, był to szkielet konia. Błękitne płomyki strzelały z kości, kiedy kłusował. Panna Flitworth zastanowiła się przez chwilę, czy to prawdziwy szkielet, w jakiś sposób ożywiony — coś, co kiedyś przebywało wewnątrz prawdziwego konia, czy raczej szkieletowa istota sama w sobie. Dość zabawne rozważania, musiała przyznać, ale lepsze niż myślenie o upiornej rzeczywistości, która zbliżała się szybko.

Czy trzeba go szorować, czy wystarczy porządnie przetrzeć szmatką?

Jeździec zeskoczył na ziemię. Był o wiele wyższy niż Bill Brama, a czerń szaty maskowała jego sylwetkę. Trzymał coś, co właściwe nie było kosą, ale miało kosę wśród przodków, w taki sam sposób, jak najbardziej chytrze ukształtowane narzędzie chirurgiczne ma wśród swych przodków zwykły patyk. Trzymane przez jeźdźca narzędzie także bardzo się oddaliło od dowolnego sprzętu, który w ogóle dotykał trawy.

Postać zbliżyła się do panny Flitworth, niosąc niby-kosę na ramieniu. Stanęła.

Gdzie On jest?

— Nie wiem, o kim mówisz — odparła panna Flitworth. — Ale na twoim miejscu, młody człowieku, nakarmiłabym konia.

Postać zdawała się z pewnym trudem przetrawiać uzyskaną informację, ale wreszcie doszła chyba do jakiejś konkluzji. Zsunęła kosę z ramienia i spojrzała na dziecko.

Znajdę Go, powiedziała. Ale najpierw…

Zesztywniała.

Jakiś głos za nią powiedział:

RZUĆ KOSĘ I ODWRÓĆ SIĘ POWOLI.

Coś wewnątrz miasta, myślał Windle. Miasta są pełne ludzi, ale też pełne handlu, sklepów, religii i… To bez sensu, przekonywał sam siebie. To tylko rzeczy. Nie są żywe.

Może życie to coś, czego się nabywa.

Pasożyty i drapieżniki, ale nie takie, jakie prześladują zwierzęta i jarzyny. To raczej jakaś większa, powolna, metaforyczna forma życia, która żywi się miastami. Ale rozwija się w miastach, jak te… jak im było? Te dziwaczne, paskudne osy. Pamiętał — ponieważ teraz pamiętał wszystko — że jako student czytał o stworzeniach, które składają jajka w ciałach innych stworzeń. Przez długie miesiące odmawiał potem jedzenia omletów i kawioru — na wszelki wypadek.

A jaja powinny wyglądać… wyglądać jak samo miasto, w pewnym sensie, żeby mieszkańcy zabierali je do domów. Jak kukułcze jaja.

Ciekawe, ile miast zginęło w przeszłości. Okrążonych pasożytami jak rafy koralowe otoczone przez rozgwiazdy. Stają się puste, tracą duszę.

Wstał.

— Gdzie są wszyscy, bibliotekarzu?

— Uuk, uuk.

— To do nich podobne. Sam bym tak postąpił: pognał bez namysłu. Niech bogowie im sprzyjają, jeśli tylko znajdą chwilę wolną od swych wiecznych rodzinnych kłótni.

Potem pomyślał: I co teraz? Wymyśliłem już wszystko, ale jak powinienem działać?

Pognać tam, oczywiście. Ale pomału.

Środek stosu wózków był niewidoczny. Coś się tam działo: bladobłękitne światło jaśniało ponad wielką piramidą poskręcanego metalu, a gdzieś w głębi rozpalały się czasem błyskawice. Wózki wjeżdżały w nią niby asteroidy opadające na jądro młodej planety. Jednak nieliczne zachowywały się inaczej: kierowały się do tuneli, jakie powstały wewnątrz struktury, i znikały w migotliwym wnętrzu.