— Arthurze! — wrzasnęła Doreen, zaimprowizowaną maczugą odpychając nacierający wózek.
— No dobrze…
Przez moment widzieli Arthura Winkingsa, rozpaczliwie trzymającego się sufitu… Po czym spadł na Windle'a i Rega, przyciskając do piersi czarny dysk.
Muzyka ucichła nagle. Z poszarpanego otworu w suficie wylały się różowe rurki; owinęły Arthura, który wyglądał jak talerz bardzo taniego spaghetti z klopsikami. Fontanny przez chwilę działały w drugą stronę, a potem wyschły.
Wózki zatrzymały się. Tylne szeregi wjechały na te z przodu i zabrzmiał chór żałosnych metalicznych stuknięć.
Rurki wciąż wypływały z otworu. Windle chwycił jedną — była nieprzyjemnie różowa i lepka.
— Co to jest, jak pan myśli? — zapytała Ludmiła.
— Myślę — odparł Windle — że powinniśmy uciekać stąd natychmiast.
Podłoga zadygotała. Z fontanny strzelił strumień pary.
— Albo jeszcze szybciej — dodał Windle.
Nadrektor jęknął. Dziekan osunął się na kolana. Pozostali magowie zachowali pozycje stojące, ale ledwo, ledwo.
— Wracają do siebie — stwierdziła Ludmiła. — Chyba nie poradzą sobie ze schodami.
— Moim zdaniem nikt nie powinien nawet myśleć o radzeniu sobie ze schodami — odparł Windle. — Spójrz tylko na nie.
Ruchome schody już się nie ruszały. Czarne stopnie lśniły w bezcieniowym świetle.
— Rozumiem, o co panu chodzi — zgodziła się Ludmiła. — Wolałabym przejść po ruchomych piaskach.
— Tak byłoby bezpieczniej.
— Może jest jakaś rampa? Przecież te wózki muszą się jakoś przemieszczać.
— Dobry pomysł.
Ludmiła zerknęła ha wózki. Jeździły chaotycznie dookoła.
— Mam chyba jeszcze lepszy — mruknęła i złapała za najbliższy uchwyt.
Wózek opierał się przez chwilę, ale ponieważ nie otrzymywał żadnych instrukcji, w końcu posłusznie ustąpił.
— Ci, którzy mogą chodzić, pójdą, a ci, którzy nie mogą chodzić, pojadą. Tutaj, dziadku.
Ostatnie słowa skierowane były do kwestora, który pozwolił usadzić się w drucianym koszu. Słabym głosem powiedział tylko „yo” i zamknął oczy.
Na nim ułożyli dziekana[17].
— Gdzie teraz? — zapytała Doreen.
Kilka płytek na podłodze wybrzuszyło się nagle. Ze szczelin wypłynął gęsty szary opar.
— Rampa powinna być gdzieś na końcu korytarza — stwierdziła Ludmiła. — Idziemy.
Arthur spojrzał w dół, na mgłę ścielącą się pod nogami.
— Ciekawe, jak można to zrobić — powiedział. — Strasznie trudno jest znaleźć coś, co robi takie rzeczy. Próbowaliśmy, wiecie, bo chcieliśmy, żeby nasza krypta była bardziej… kryptyczna, ale tylko zadymiło ją całą i kotary się zapaliły.
— Chodź, Arthurze. Idziemy.
— Chyba nie narobiliśmy wielkich szkód? Może powinniśmy zostawić wiadomość…
— Tak — mruknął ironicznie Reg. — jeśli koniecznie chcesz, mogę napisać coś na ścianie.
Chwycił za uchwyt wózek-robotnika i z niejaką satysfakcją uderzył nim o filar tak mocno, że odpadły kółka.
Windle obserwował, jak członkowie klubu Od Nowa odchodzą najbliższym korytarzem, popychając przed sobą spory asortyment zdobytych okazyjnie magów.
— No tak — powiedział. — Prosta sprawa. Tyle tylko mieliśmy zrobić. Trudno w tym dostrzec jakiś dramat.
Spróbował ruszyć za nimi i znieruchomiał.
Różowe rurki przeciskały się przez posadzkę i zdążyły już mocno oplatać mu nogi.
Kolejne płytki podłogowe wylatywały w powietrze. Schody rozpadały się, odsłaniając ciemną, żłobkowaną, a przede wszystkim żywą tkankę, która je poruszała. Ściany pulsowały i wyginały się do wnętrza, marmur pękał, ukazując pod spodem czerwoną i różową masę.
Oczywiście, myślała niewielka, spokojna część umysłu Windle'a, nic z tego nie jest naprawdę prawdziwe. To tylko metafora, tyle że w tej chwili metafory są niczym świeczki w fabryce sztucznych ogni.
A skoro już o tym mowa, to jaką właściwie istotą jest królowa?
Jak królowa pszczół, tylko że równocześnie jest ulem. Jak chruścik, o ile dobrze pamiętam nazwę, który buduje sobie skorupę z odłamków kamieni i innych śmieci, żeby się w niej ukryć. Albo nautilus, który dokłada kawałki do skorupy, kiedy rośnie. A sądząc po tym, jak rwą się podłogi, jest też całkiem podobna do bardzo złej rozgwiazdy.
Jak miasta bronią się przed czymś takim? Ciekawe. Zwierzęta zwykle wykształcają sobie jakieś metody obrony przed drapieżnikami. Trucizny, żądła, kolce i różne takie.
Tu i teraz to pewnie jestem ja. Stary kolczasty Windle Poons.
Mogę przynajmniej się postarać, żeby inni wyszli z tego cało. Dajmy jej znać, że tu jestem…
Pochylił się, oburącz chwycił kłąb pulsujących rurek i szarpnął mocno.
Wrzask wściekłości królowej był słyszalny aż na uniwersytecie.
Burzowe chmury pędziły nad wzgórze i kłębiły się w potężnej, szybko rosnącej w górę masie. Gdzieś wewnątrz trzasnął piorun.
ZA DUŻO JEST ŻYCIA DOOKOŁA, powiedział Śmierć. NIE ŻEBYM SIĘ SKARŻYŁ. GDZIE DZIECKO?
— Położyłam ją do łóżka. Teraz śpi. Ale to zwyczajny sen.
Błyskawica uderzyła we wzgórze. Huknął grom, a potem z daleka dobiegło stukanie i zgrzyty.
Śmierć westchnął.
AHA. ZNOWU DRAMAT.
Obszedł stodołę, żeby mieć lepszy widok na ciemne pola. Panna Flitworth następowała mu na pięty i używała jak tarczy przeciwko groźnym zjawiskom, jakie mogły tam czekać.
Błękitny poblask skrzył się za odległym żywopłotem. Przesuwał się.
— Co to jest?
TO BYŁ KOMBINATOR ŻNIWNY.
— Był? A czym jest teraz?
ŻAŁOSNYM OFERMĄ.
Kombinator przejechał przez wilgotne pola; ramiona wirowały, dźwignie poruszały się w błękitnym nimbie. Dyszle dla konia machały bezużytecznie w powietrzu.
— Jak może jeździć bez konia? Wczoraj miał konia! NIE POTRZEBUJE GO.
Obejrzał się na szarych widzów. Na podwórzu stały ich już całe szeregi.
— Pimpuś jest osiodłany. Jedźmy! NIE.
Kombinator Żniwny przyspieszał. Ciach-ciach wirujących ostrzy zmieniło się w ciągły świst.
— Jest zły, bo ukradłeś mu plandekę?
NIE TYLKO TO MU UKRADŁEM.
Śmierć uśmiechnął się do widzów. Podniósł kosę, obrócił ją w dłoniach, a potem, kiedy był pewien, że wbijają w nią wzrok, upuścił na ziemię.
Potem złożył ręce na piersi.
Panna Flitworth szarpała go za szatę.
— Co ty wyprawiasz?
DRAMAT.
Kombinator dotarł do bramy i w chmurze trocin wjechał na podwórze.
— Jesteś pewien, że nic nam się nie stanie? Śmierć przytaknął.
— Aha. No to dobrze.
Koła Kombinatora rozmyły się od szybkości.
PRAWDOPODOBNIE.
I wtedy…
…coś w maszynie brzęknęło.
A potem Kombinator nadal jechał naprzód, ale już w kawałkach. Fontanny iskier strzeliły z osi. Kilka wrzecion i ramion jakoś trzymało się razem i toczyło coraz dalej od wirującego, zwalniającego stopniowo chaosu. Koło z ostrzami wyrwało się, przebiło przez maszynę i poleciało na pole.
Zabrzmiały brzęki, stuki, aż wreszcie ostatnie samotne „boing”, będące dźwiękowym odpowiednikiem sławnej pary dymiących butów.
Zapadła cisza.
Śmierć schylił się spokojnie i podniósł skomplikowaną z wyglądu, wrzecionowatą część, która przyfrunęła mu pod nogi. Była zgięta pod kątem prostym.
Panna Flitworth wyjrzała mu zza pleców.
17
Podczas ładowania drucianych wózków tradycyjnie na dnie układa się towary najbardziej kruche.