— Co się stało?
MYŚLĘ, ŻE MIMOŚRÓD ZSUNĄŁ SIĘ STOPNIOWO PO WALE OSIOWYM I UDERZYŁ O ZŁĄCZE KOŁNIERZA, CO DOPROWADZIŁO DO KATASTROFALNYCH SKUTKÓW.
Śmierć spojrzał wyzywająco na szeregi szarych gapiów. Jeden po drugim zaczęli znikać.
Sięgnął po kosę.
A TERAZ MUSZĘ IŚĆ, oznajmił.
Panna Flitworth była przerażona.
— Co? Tak po prostu?
WŁAŚNIE TAK. MAM DUŻO ZALEGŁEJ PRACY.
— I już cię nie zobaczę? To znaczy…
ALEŻ TAK WKRÓTCE. Przez chwilę szukał właściwego słowa, ale zrezygnował. OBIECUJĘ.
Podciągnął czarną szatę i sięgnął do kieszeni spodni Billa Bramy, które wciąż miał pod spodem.
KIEDY PAN SIMNEL PRZYJDZIE RANO, ŻEBY POZBIERAĆ KAWAŁKI, PRAWDOPODOBNIE BĘDZIE SZUKAŁ TEGO, powiedział i upuścił na jej dłoń coś małego, o fazowanych krawędziach.
— Co to jest?
ZACISK TRZY ÓSME.
Podszedł do konia i nagle coś sobie przypomniał.
I JESZCZE JEST MI WINIEN ĆWIERĆ PENSA.
Ridcully otworzył jedno oko. Ludzie tłoczyli się dookoła. Były światła i ogólne podniecenie. Wiele osób mówiło równocześnie.
Siedział w bardzo niewygodnym wózku, a wokół brzęczały jakieś dziwne owady.
Słyszał narzekania dziekana, jakieś sieknięcia, których źródłem mógł być tylko kwestor, i głos młodej kobiety. Ktoś kogoś opatrywał, ale na niego osobiście nikt nie zwracał uwagi. Cóż, jeśli udzielano tu pierwszej pomocy, to jemu pierwszemu powinni pomóc. Chrząknął głośno.
— Moglibyście spróbować — zaproponował okrutnemu światu jako takiemu — wlać mi w zaciśnięte usta trochę brandy.
Jakieś zjawisko wyrosło przed nim, unosząc nad głową lampę. Miało twarz rozmiaru pięć w skórze rozmiaru trzynaście.
— Uuk — powiedziało z wyraźną troską.
— Ach, to ty — mruknął Ridcully. Spróbował usiąść, na wypadek gdyby bibliotekarz chciał zastosować sztuczne oddychanie.
Chaotyczne wspomnienia pojawiały się w umyśle. Pamiętał ścianę zgrzytającego metalu, coś różowego, a potem… muzykę. Nieskończoną muzykę, mającą zamieniać żyjące mózgi w twarożek.
Obejrzał się. Za plecami miał budynek otoczony przez tłumy ludzi. Budynek był krępy i w dziwnie zwierzęcy sposób przypadł do ziemi; zdawało się, że gdyby można było unieść jedno ze skrzydeł, człowiek usłyszałby ciche puknięcia odrywających się przyssawek. Z budynku wylewało się światło, a przez drzwi wypływały kłęby pary.
— Ridcully się obudził!
Pojawiły się kolejne twarze. To nie Noc Duchowego Ciasta, myślał Ridcully, więc nie noszą masek. A niech mnie!
Za nimi usłyszał dziekana.
— Proponuję przygotować Sejsmiczny Reorganizator Herpetty'ego i wepchnąć go przez drzwi. I po kłopocie.
— Nie! Jesteśmy za blisko miejskich murów! Trzeba tylko zrzucić w odpowiednie miejsce Punkt Atraktorowy Quonduma…
— A może Łatwopalną Niespodziankę Sumpjumpera? — To był głos kwestora. — Wypalić to, to najlepszy sposób…
— Tak? Tak? A co ty wiesz o taktyce wojskowej? Nawet nie umiesz porządnie powiedzieć „yo”! Ridcully chwycił burty wózka.
— Czy ktoś zechciałby mi wyjaśnić — powiedział — co do… co takiego się tutaj dzieje?
Ludmiła przecisnęła się między członkami klubu Od Nowa.
— Musi ich pan powstrzymać, nadrektorze! — oświadczyła. — Chcą zniszczyć ten wielki sklep!
W umyśle Ridcully'ego rozbłysły kolejne paskudne wspomnienia.
— Świetny pomysł — pochwalił.
— Ale tam został pan Poons!
Ridcully spróbował zogniskować spojrzenie na lśniącym budynku.
— Jak to? Martwy Windle Poons?
— Arthur pofrunął z powrotem, kiedy tylko zauważyliśmy, że go z nami nie ma. Mówi, że Windle walczył z czymś, co wychodziło ze ścian! Widzieliśmy mnóstwo wózków, ale nie zwracały na nas uwagi! Umożliwił nam ucieczkę!
— Kto, martwy Windle Poons?
— Nie możecie przecież rozczarować tego sklepu na kawałki, skoro został tam jeden z waszych magów!
— Co, martwy Windle Poons?
— Tak!
— Przecież on jest martwy — przypomniał Ridcully. — Prawda? Sam mówił.
— Ha! — zakrzyknął ktoś, kto miał o wiele mniej skóry, niż Ridcully by mu życzył. — To typowe. Klasyczny przykład prymitywnego witalizmu. Założę się, że ratowaliby każdego, kto przypadkiem okazałby się żywy.
— Ale on chciał… Nie zależało mu… On… — zaczął Ridcully. Wiele spraw przekraczało możliwości pojmowania, ale tacy ludzie jak Ridcully nie przejmują się tym zbyt długo. Ridcully był człowiekiem prostodusznym. To nie znaczy głupim. To znaczy, że aby myśleć o czymś w sposób należyty, musiał najpierw odciąć wszystkie skomplikowane kawałki na obrzeżach.
Skoncentrował się na jednym zasadniczym fakcie. Ktoś, kto formalnie był magiem, miał kłopoty. Do tego mógł się odnieść. To uderzyło we właściwą strunę. Cała ta sprawa żywego czy martwego mogła poczekać.
Męczył go jeszcze tylko pewien drobiazg.
— Arthur… pofrunął…?
— Witam.
Ridcully odwrócił głowę. Zamrugał powoli.
— Ładne ma pan zęby — stwierdził.
— Dziękuję — odparł Arthur Winkings.
— Wszystkie własne?
— Oczywiście.
— Zadziwiające. Przypuszczam, że szoruje je pan regularnie.
— Tak.
— Higiena. To najważniejsze.
— I co ma pan zamiar zrobić? — chciała wiedzieć Ludmiła.
— No cóż, pójdziemy tam i go wyciągniemy. — Coś dziwnego było w tej dziewczynie. Ogarnęła go przemożna chęć, żeby pogłaskać ją po głowie. — Zbierzemy parę czarów i wyciągniemy go. Tak. Dziekanie!
— Yo!
— Za chwilę wejdziemy i wyciągniemy stamtąd Windle'a.
— Yo!
— Co? — nie zrozumiał pierwszy prymus. — Chyba zwariowałeś! Ridcully postarał się wyglądać tak godnie, jak to tylko możliwe w tej sytuacji.
— Przypominam, że jestem pańskim nadrektorem — rzekł.
— W takim razie chyba pan zwariował, nadrektorze! — burknął pierwszy prymus. Ściszył głos. — Przecież on jest martwy. Nie rozumiem, jak można ratować martwych. To sprzeczność terminologiczna.
— Dychotomia — podpowiedział kwestor.
— Och, nie sądzę, żeby konieczna była operacja.
— Poza tym pogrzebaliśmy go — dodał wykładowca run współczesnych.
— A teraz wygrzebiemy go znowu — odparł nadrektor. — To zapewne cud istnienia.
— Jak pikle — westchnął rozkosznie kwestor.
Nawet członkowie Od Nowa wymienili zdumione spojrzenia.
— Tak robią w niektórych częściach Howondalandu — wyjaśnił kwestor. — Przygotowują takie wielkie, bardzo wielkie słoje marynat i zakopują je w ziemi na całe miesiące, żeby sfermentowały, a potem wykopują te pyszne, pikantne…
— Przepraszam — szepnęła Ridcully'emu Ludmiła. — Czy magowie zawsze się tak zachowują?
— Pierwszy prymus jest wyjątkowo dobrym przykładem — potwierdził Ridcully. — Ma tak precyzyjną percepcję realności jak tekturowa figurka. Jestem dumny, że mamy go w zespole. — Zatarł ręce. — No dobrze, chłopcy. Są jacyś ochotnicy?
— Yo! — zawołał dziekan, który w tej chwili żył w całkiem innym świecie.
— Zaniedbałbym swoje obowiązki, gdybym nie dopomógł swemu bratu — oświadczył Reg Shoe.
— Uuk.
— Ty? Nie możemy cię zabrać. — Dziekan spojrzał niechętnie na bibliotekarza. — Mało wiesz o city guerillas.
— Uuk! — odpowiedział bibliotekarz i wykonał zaskakująco zrozumiały gest sugerujący, że z drugiej strony to, czego nie wie o city orangutans, można by spisać na bardzo małych rozdeptanych kawałkach. Na przykład dziekana.