— O rany…
Pimpuś biegł lekko drogą do miasta. Po trasie do nieskończoności zwykły zakurzony gościniec był raczej wypoczynkiem.
Siedząc bokiem za Śmiercią, panna Flitworth badała szeleszczącą zawartość Mrocznych Oczarowań.
— Coś podobnego — powiedziała. — Ktoś wyjadł wszystkie rumowe trufle. — Znowu zaszeleścił papier. — Z dolnej warstwy też. Nie cierpię, kiedy ktoś zaczyna dolną warstwę, zanim porządnie skończy się górna. I można poznać, że to zrobił, bo na wieczku jest taka mapka, i właśnie tutaj powinny być trufle rumowe. Billu Bramo?
PRZEPRASZAM, PANNO FLITWORTH.
— Ten wielki diament jest trochę ciężki. Chociaż ładny — przyznała niechętnie. — Skąd go wziąłeś?
OD LUDZI, KTÓRZY WIERZĄ, ŻE TO ŁZA BOGA.
— A jest nią?
NIE. BOGOWIE NIGDY NIE PŁACZĄ. TO ZWYKŁY WĘGIEL, PODDANY WYSOKIEJ TEMPERATURZE I CIŚNIENIU. NIC WIĘCEJ.
— Wewnątrz każdej bryły węgla tkwi diament, który czeka, żeby się wydostać. Prawda?
TAK, PANNO FLITWORTH.
Przez chwilę słychać było tylko stukanie końskich kopyt.
— Wiem, co planujesz — oznajmiła wreszcie z godnością panna Flitworth. — Widziałam, ile zostało piasku. Pomyślałeś sobie: „Nie była zła. Pozwolę jej się zabawić parę godzin, a potem, kiedy nie będzie się spodziewać, przyjdzie pora na cut-de-grass”. Mam rację?
Śmierć nie odpowiadał.
— Mam rację, prawda?
NIC SIĘ PRZED PANIĄ NIE UKRYJE, PANNO FLITWORTH.
— Hm… Pewnie powinno mi to pochlebiać, co? Na pewno masz dużo spraw do załatwienia.
WIĘCEJ, NIŻ MOŻE PANI SOBIE WYOBRAZIĆ, PANNO FLITWORTH.
— No cóż, w tej sytuacji możesz chyba znowu mówić mi po imieniu.
Na łące za polem łuczniczym płonęło ognisko. Śmierć widział poruszające się w blasku sylwetki. Od czasu do czasu jakiś udręczony pisk sugerował, że ktoś stroi skrzypce.
— Zawsze przychodzę na taniec plonów — rzuciła swobodnie panna Flitworth. — Nie żeby tańczyć, ma się rozumieć. Zwykle dbam o jedzenie i w ogóle.
DLACZEGO?
— Ktoś przecież musi przypilnować jedzenia.
CHCIAŁEM ZAPYTAĆ, DLACZEGO NIE TAŃCZYSZ, RENATO.
— Bo jestem stara. Dlatego.
JESTEŚ TAK STARA, JAK CI SIĘ WYDAJE.
— Ha. Tak? Tak uważasz? Ludzie zawsze opowiadają takie głupoty. Powtarzają: A niech mnie, świetnie wyglądasz. Albo: W starym piecu demon pali. I jeszcze: Stare skrzypce skocznie grają. Takie rzeczy. Ale to głupie. Jakby starość była czymś, z czego należy się cieszyć. Jakby dawali dobre oceny za filozoficzne podejście do starości. Moja głowa wie, jak myśleć młodo, ale kolanom jakoś to nie wychodzi. Albo krzyżowi. Ani zębom. Spróbuj przekonać moje kolana, że są tak stare, jak im się wydaje, a sam zobaczysz, co ci z tego przyjdzie. I im.
MOŻE WARTO SPRÓBOWAĆ.
Coraz więcej postaci przesuwało się w świetle ogniska. Śmierć widział już słupy pomalowane w paski i połączone sznurami chorągiewek.
— Zwykle chłopcy przynoszą wrota od stodoły i zbijają je razem, żeby była solidna podłoga — wyjaśniła panna Flitworth. — I wtedy wszyscy mogą się bawić.
TAŃCE LUDOWE? spytał czujnie Śmierć.
— Nie. Mamy przecież swoją dumę.
PRZEPRASZAM.
— Hej, to przecież Bill Brama! — zawołała jakaś postać, wynurzając się z mroku.
— To dobry stary Bill!
— Cześć, Bill!
Śmierć spojrzał na krąg szczerych twarzy.
WITAJCIE, PRZYJACIELE.
— Słyszeliśmy, że wyjechałeś — powiedział Diuk Dennik. Zobaczył pannę Flitworth, której Śmierć pomógł zsiąść z Pimpusia. Głos mu zadrżał, kiedy Diuk usiłował przeanalizować sytuację. — Pani… aż się pani skrzy, panno Flitworth dokończył szarmancko.
Powietrze pachniało ciepłą, wilgotną trawą. Amatorska orkiestra ustawiała się pod płóciennym daszkiem.
Na kozłach leżały blaty zastawione jedzeniem, jakie zwykle kojarzy się ze słowem „piknik” — mięsne paszteciki niby lśniące wojskowe fortyfikacje, garnki demonicznej marynowanej cebuli, pieczone ziemniaki pławiące się w cholesterolowym oceanie topionego masła. Niektórzy z najstarszych mieszkańców zajęli już miejsca na ustawionych dla nich ławach i ze stoickim spokojem przeżuwali — często bezzębnie — kolejne porcje. Sprawiali wrażenie ludzi gotowych przesiedzieć tu całą noc, jeśli zajdzie potrzeba.
— Miło widzieć, że staruszkowie też się bawią — stwierdziła panna Flitworth.
Śmierć przyjrzał się jedzącym. Większość była młodsza od panny Flitworth.
Z pachnącej ciemności za ogniskiem dobiegł zduszony chichot.
— I młodzi — dodała spokojnie panna Flitworth. — Mieliśmy takie powiedzenie o tej porze roku. Zaraz, jak to szło… Tak jakoś:
„Kukurydza dojrzewa, ciemnieją orzechy, halki idą w górę…” i coś tam. — Westchnęła. — Ależ ten czas leci, prawda?
TAK.
— Wiesz, Bill, może i miałeś rację co do mocy pozytywnego myślenia. Dzisiaj czuję się o wiele lepiej.
NAPRAWDĘ?
Panna Flitworth spojrzała w zadumie na estradę taneczną.
— Świetnie tańczyłam jako młoda dziewczyna. Mogłam prze-tańczyć każdego. Mogłam przetańczyć cały księżyc. Mogłam prze-tańczyć wschód słońca.
Sięgnęła za głowę i wyjęła spinki, trzymające jej włosy w ciasnym koczku. Potrząsnęła głową i opadły białym wodospadem.
— Zakładam, że umiesz tańczyć, Billu Bramo?
JESTEM Z TEGO ZNANY, RENATO.
Pod daszkiem pierwszy skrzypek skinął na kolegów. Wsunął instrument pod brodę i zastukał nogą o deski.
— Raz! Dwa! Raz, dwa, trzy, cztery…
Wyobraźcie sobie pola zalane pomarańczowym blaskiem płynącego nad nimi księżyca. A w dole krąg światła ogniska w pośród nocy.
Grali stare przeboje: kadryle i korowody, wirujące, złożone rytrny, przy których tancerze — gdyby nosili pochodnie — kreśliliby topologiczne sieci o złożoności poza zasięgiem zwykłej fizyki. Były tańce, które skłaniają całkiem normalnych ludzi do wykrzykiwania ,J3o-si-do!” albo ,Aha-ha!” i nie odczuwania wstydu jeszcze przez długi czas.
Kiedy usunięto padłych, ocaleli przeszli do polek, mazurków i fokstrotów, a potem do tańców, gdzie ludzie budują z rąk sklepienie, a inni ludzie mają pod nim przetańczyć — które to tańce, przypadkiem, oparte są na ludowych wspomnieniach egzekucji, i jeszcze innych, kiedy ludzie tworzą krąg, które z kolei oparte są na ludowych wspomnieniach zarazy.
I we wszystkich tańcach dwie osoby szalały tak, jakby jutro miało już nie nastąpić.
Pierwszy skrzypek niejasno pamiętał, że kiedy przerwał, by nabrać tchu, jakaś wirująca i stepująca postać wysunęła się spośród tańczących, a jakiś głos przy jego uchu powiedział:
BĘDZIESZ KONTYNUOWAŁ, OBIECUJĘ.
Kiedy przerwał po raz drugi, wielki jak pięść diament wylądował mu u stóp i niższa rozkołysana postać wysunęła się spomiędzy tancerzy.
— Jeśli chłopcy nie będą grać dalej, Williamie Kurku, osobiście się postaram, żeby całkiem zatruć ci życie.
I powróciła w tłum rozgrzanych ciał.
Skrzypek zerknął na diament. Mógłby wykupić z niewoli pięciu dowolnych władców tego świata. Kopnął go szybko za siebie.
— Twój łokieć doznał wzmocnienia, co? — uśmiechnął się bębniarz.
— Zamknij się i graj!
Wyczuwał, że na czubkach palców pojawiają mu się melodie, których mózg nie znał. Bębniarz i dudziarz także je czuli. Muzyka wylewała się skądś; to nie oni ją grali — to ona grała nimi.
CZAS ZACZĄĆ NOWY TANIEC.