— W ogóle go nie widziałem — wyjaśnił krótko Windle, badając najbliższe półmiski. — Takie nieumieranie może naprawdę człowieka zmęczyć…
Magowie dawali sobie gorączkowe znaki nad jego głową. Rozejrzał się groźnie.
— Niech wam się nie wydaje, że nie widzę tych wszystkich gorączkowych znaków — powiedział.
I ze zdumieniem uświadomił sobie, że to prawda. Oczy, które przez ostatnie sześćdziesiąt lat spoglądały przez bladą mętną zasłonę, teraz zostały zmuszone do działania jak precyzyjna maszyneria optyczna.
Umysły magów Niewidocznego Uniwersytetu owładnęły dwa główne tory myśli.
Większość magów myślała tak: To straszne! Czy naprawdę to stary Windle tam siedzi? Był takim sympatycznym marudą, jak możemy się go teraz pozbyć? No, jak możemy się go pozbyć?
Natomiast Windle Poons, w szumiącej, błyskającej kabinie mózgu, myślał: A więc to prawda. Istnieje życie po śmierci. I jest takie samo. Ja to mam pecha.
— I co? — zapytał głośno. — Co macie zamiar teraz zrobić?
Minęło pięć minut. Pół tuzina najważniejszych magów biegło wietrznym korytarzem śladami nadrektora, którego szata powiewała w przeciągu. Rozmowa toczyła się mniej więcej tak:
— To coś to musi być Windle! To coś nawet mówi tak jak on!
— To nie jest stary Windle! Stary Windle był o wiele starszy!
— Starszy? Starszy niż martwy?
— Powiedział, że wprowadza się do swojej dawnej sypialni, ale nie rozumiem, dlaczego ja mam się wyprowadzać…
— Widziałeś jego oczy? Jak świdry…
— Niby jak? Takie jak ma ten krasnolud, który prowadzi delikatesy przy Kablowej?
— Chciałem powiedzieć, że cię przewiercają na wylot.
— …jest stamtąd piękny widok na ogrody, a zresztą przeniosłem już wszystkie swoje rzeczy i to niesprawiedliwie…
— Czy coś takiego już się kiedyś zdarzyło?
— Był stary Teatar…
— Ale on naprawdę nie umarł. On tylko czasem malował sobie twarz zieloną farbą, odsuwał wieko trumny i krzyczał „Niespodzianka!”…
— Nigdy nie mieliśmy tu zombie.
— A on jest zombie?
— Myślę, że tak.
— To znaczy, że przez całe noce będzie grał na bębnach i tańczył te dziwaczne tańce?
— A oni robią takie rzeczy?
— Stary Windle? To chyba nie w jego stylu. Za życia nigdy nie lubił tańców.
— Wszystko jedno. Nie można ufać bogom voodoo. Nie ufaj bogu, który cały czas się uśmiecha i nosi cylinder, oto moje motto.
— …i niech mnie demony porwą, jeśli oddam sypialnię jakiemuś zombie, skoro czekałem na nią tyle lat…
— Naprawdę? Zabawne motto.
Windle Poons znowu spacerował w kółko po wnętrzu swej głowy.
To dziwne. Teraz, kiedy był martwy, a w każdym razie już nie żył, czy jak to tam można określić, myśli miał o wiele jaśniejsze niż kiedykolwiek dotąd.
Sterowanie też przychodziło mu coraz łatwiej. Już prawie nie musiał się przejmować całym tym oddychaniem, śledziona chyba jakoś pracowała, zmysły działały z pełną szybkością. Tylko system trawienny pozostał tajemnicą.
Przyjrzał się swemu odbiciu w srebrnym półmisku.
Nadal wyglądał na trupa. Blada twarz, podkrążone oczy… Martwe ciało. Funkcjonuje, ale mimo to jest zasadniczo martwe. Czy to uczciwe? Czy to ma być sprawiedliwość? Czy taka jest nagroda dla wiernego wyznawcy reinkarnacji, i to od prawie stu trzydziestu lat? Powrót na świat jako zwłoki?
Nic dziwnego, że nieumarli tradycyjnie uważani są za bardzo rozgniewanych.
Miało się właśnie wydarzyć coś cudownego — jeśli spojrzeć na to z dystansu.
Jeśli jednak dystans ten będzie mały lub średni, miało się wydarzyć coś okropnego.
To jak różnica między zobaczeniem na niebie pięknej nowej gwiazdy a znalezieniem się blisko supernowej. To różnica między pięknem porannej rosy na pajęczynie a byciem muchą.
Było to coś, co normalnie nie wydarzyłoby się przez tysiące lat.
I miało się wydarzyć właśnie teraz.
Miało się wydarzyć w głębi starego kredensu w zaniedbanej piwnicy na Mrokach, najstarszej i cieszącej się najgorszą reputacją dzielnicy Ankh-Morpork.
Plop!
Był to dźwięk tak cichy, jak cicho pierwsza kropla deszczu spada na stuletnią warstwę kurzu.
— Może udałoby się ściągnąć czarnego kota, żeby przeszedł po jego trumnie.
— Przecież on nie ma trumny! — wrzasnął kwestor, którego kontakt z rzeczywistością zawsze był trochę niepewny.
— No dobrze, więc kupimy mu śliczną nową trumnę, a potem złapiemy czarnego kota, żeby po niej przeszedł.
— Nie, to głupie. Musimy go zmusić, żeby przeszedł po wodzie.
— Co? — zdziwił się dziekan.
— Przejść po wodzie. Nieumarli tego nie potrafią.
Magowie, stłoczeni teraz w gabinecie nadrektora, przemyśleli tę propozycję starannie.
— Jesteś pewien? — upewnił się dziekan.
— To powszechnie znany fakt — odparł spokojnie wykładowca run współczesnych.
— Ale za życia też nie umiał chodzić po wodzie — zauważył z powątpiewaniem dziekan.
— Rzeczywiście. To bez sensu.
— Bieżącej wodzie — uzupełnił nagle wykładowca run współczesnych. — To ma być woda bieżąca. Przepraszam. Nie mogą nad nią przejść.
— Aha…
— Aleja też nie umiem przejść nad bieżącą wodą — oświadczył dziekan.
— Nieumarły! Nieumarły! — zawołał kwestor, który z wolna tracił zmysły.
— Przestań go drażnić — upomniał dziekana wykładowca, klepiąc drżącego kwestora po plecach.
— Naprawdę nie mogę. Bo tonę.
— Nieumarli nie mogą przejść nawet po moście.
— A czy on jest tylko jeden? Czy będziemy mieli całą plagę nie-umarłych?
Nadrektor zabębnił palcami w biurko.
— Martwi kręcący się dookoła są bardzo niehigieniczni — stwierdził.
To ich uciszyło. Nikt nie spojrzał na sprawę w ten sposób, ale Mustrum Ridcully był właśnie człowiekiem, który jest do tego zdolny.
Mustrum Ridcully, zależnie od punktu widzenia, był albo najgorszym, albo najlepszym nadrektorem Niewidocznego Uniwersytetu przynajmniej od stu lat.
Przede wszystkim było go zbyt wiele. Nie chodzi o to, że był wyjątkowo duży; po prostu został obdarzony tego typu osobowością, która wypełnia całą dostępną przestrzeń. Upijał się i wrzeszczał przy kolacji, ale to normalne i przyjęte zachowanie maga. Potem jednak wracał do swojego pokoju i przez całą noc grał w strzałki, po czym wychodził o piątej rano, żeby polować na kaczki.
Krzyczał na ludzi. Usiłował ich rozweselać. I nie ubierał się jak należy. Przekonał panią Whitlow, budzącą strach ochmistrzynię Niewidocznego Uniwersytetu, by uszyła mu workowate spodnie w jaskrawych barwach błękitu i czerwieni; dwa razy dziennie magowie w osłupieniu patrzyli, jak biega wokół budynków uniwersytetu, w kapeluszu mocno przywiązanym tasiemką. Wołał na nich z entuzjazmem, ponieważ fundamentalną cechą takich ludzi jak Mustrum Ridcully jest żelazna wiara, że wszyscy inni polubiliby to samo, gdyby tylko spróbowali.
— Może umrze od tego — powtarzali sobie z nadzieją, kiedy widzieli, jak próbuje rozbijać skorupę na rzece Ankh, żeby rankiem zanurzyć się w wodzie. — Wszystkie te fizyczne ćwiczenia muszą mu zaszkodzić.
Na uniwersytet docierały przeróżne historie. Nadrektor stoczył dwie rundy walki na gołe pięści z Detrytusem, potężnym trollem do wszystkiego, zatrudnionym Pod Załatanym Bębnem. Nadrektor dla zakładu siłował się na rękę z bibliotekarzem i chociaż oczywiście nie wygrał, to jednak potem nadal miał tę rękę. Nadrektor chciał, żeby Niewidoczny Uniwersytet powołał własną drużynę piłkarską na wielki miejski turniej w Noc Strzeżenia Wiedźm.