Rozpatrując sprawę pod kątem intelektu, Ridcully utrzymywał się na stanowisku z dwóch powodów. Po pierwsze, nigdy, ale to nigdy nie zmieniał zdania w żadnej sprawie. Po drugie, potrzebował co najmniej paru minut, żeby zrozumieć dowolną nową ideę, jaką ktoś mu tłumaczył. To ważna cecha przywódcy, ponieważ jeśli po dwóch minutach ktoś nadal próbuje coś wyjaśniać, jest to prawdopodobnie ważne; jeśli natomiast rezygnuje po ledwie minucie, z pewnością chodzi mu o coś, czym w ogóle nie powinien nikomu zawracać głowy.
Zdawało się, że Mustruma Ridcully'ego jest więcej, niż może pomieścić jedno ciało.
Plop! Plop!
W ciemnej szafie w piwnicy cała półka była już zapełniona.
Windle'a Poonsa było dokładnie tyle, ile może zmieścić jedno ciało, którym sterował ostrożnie po korytarzu. Nie tego się spodziewałem, myślał. Nie zasłużyłem na coś takiego. Gdzieś musiał nastąpić błąd.
Poczuł na twarzy chłodny podmuch i uświadomił sobie, że wyszedł na dwór. Przed sobą widział zamkniętą bramę Niewidocznego Uniwersytetu.
I nagle doznał ataku ostrej klaustrofobii. Przez lata czekał, by umrzeć, a teraz w końcu umarł i utknął w tym… w tym mauzoleum, z masą głupich staruchów. Tutaj miał spędzić resztę swego życia po śmierci…
No cóż, przede wszystkim musi się wydostać i zadbać o odpowiedni koniec…
— Dobry wieczór, panie Poons.
Odwrócił się bardzo powoli i zobaczył niską sylwetkę Modo, uniwersyteckiego ogrodnika, krasnoluda. Modo siedział w półmroku i palił fajkę.
— To ty… Witaj, Modo.
— Słyszałem, że pan umarł, panie Poons.
— No, niby tak. Rzeczywiście umarłem.
— Widzę, że jakoś pan z tego wyszedł.
Poons kiwnął głową i spojrzał ponuro na mury. Bramę uniwersytetu zawsze zamykano o zmierzchu, zmuszając studentów i pracowników, by przechodzili przez mur. Wątpił, czyby sobie z tym poradził.
Zacisnął i rozprostował palce. A co tam…
— Jest tu może inne wyjście, Modo? — zapytał.
— Nie, panie Poons.
— No to gdzie byśmy chcieli je mieć?
— Słucham, panie Poons?
Rozległ się huk dręczonych cegieł, a w murze pojawił się mniej więcej Poonsokształtny otwór. Ręka Windle'a sięgnęła przez dziurę i podniosła kapelusz.
Modo zapalił zgasłą fajkę. W tej robocie widuje się czasem ciekawe rzeczy, pomyślał.
W zaułku, chwilowo nieoglądanym przez przechodniów, ktoś zwany Regiem Shoe, kto był martwy, rozejrzał się w obie strony. Po czym wyjął z kieszeni pędzel i puszkę z farbą, i wymalował na murze:
UMARŁ TAK! ODSZEDŁ NIE!
I odbiegł, a przynajmniej z wielką szybkością odszedł, powłócząc nogami.
Nadrektor otworzył okno.
— Słuchajcie — powiedział.
Magowie słuchali. Gdzieś szczekał pies. Gdzieś gwizdnął złodziej i odpowiedział mu gwizd z sąsiedniego dachu. Gdzieś dalej jakaś para kłóciła się w sposób, który skłania większość mieszkańców pobliskich ulic, by otworzyli okna i robili notatki. Ale były to tylko bardziej wyraziste motywy na tle bezustannego szumu i gwaru miasta. Ankh-Morpork mruczało w drodze przez noc do świtu, jakby było wielką, żyjącą istotą — choć oczywiście to tylko metafora.
— I co? — odezwał się pierwszy prymus. — Nie słyszę niczego niezwykłego.
— O to właśnie mi chodzi. Każdego dnia umierają w Ankh-Morpork dziesiątki ludzi. Gdyby wszyscy zaczęli nagle wracać, tak jak biedny Windle, chyba coś byśmy usłyszeli. Wybuchłoby straszne zamieszanie. To znaczy: większe niż zwykle.
— Zawsze kręci się po okolicy paru nieumarłych — przypomniał dziekan. — Wampiry, zombie, banshee i tak dalej.
— Tak, ale są bardziej naturalnie nieumarli — odparł nadrektor. — Wiedzą, jak się zachowywać. Mają to od urodzenia.
— Nie można się urodzić nieumarłym — zauważył pierwszy prymus[3].
— Chciałem powiedzieć, że to tradycyjne — wyjaśnił nadrektor.
— Tam, gdzie się wychowałem, żyło kilku powszechnie szanowanych wampirów. Byli w swoich rodzinach od wieków.
— Tak, ale wampiry piją krew. Moim zdaniem nie jest to szczególnie godne szacunku.
— Czytałem, że właściwie nie potrzebują prawdziwej krwi — oznajmił dziekan. — Potrzebują czegoś, co jest w tej krwi. Nazywa się to chyba hemogobliny.
Magowie spojrzeli na niego zdziwieni.
Dziekan wzruszył ramionami.
— Nie mam pojęcia — przyznał. — Hemogobliny. Tak czytałem. Ma to jakiś związek z ludźmi, którzy mają we krwi żelazo.
— Mogę panów zapewnić, że ja nie mam we krwi żadnych żelaznych goblinów — oświadczył pierwszy prymus.
— W każdym razie są lepsze od zombie — dodał dziekan. — To ludzie z lepszej klasy. Wampiry nie chodzą i nie szurają stale nogami.
— A wiecie, że ludzi można zmienić w zombie? — poinformował swobodnym tonem wykładowca run współczesnych. — Nie potrzeba nawet czarów. Wystarczy wątroba pewnego rzadkiego gatunku ryby i wywar z odpowiednich ziół. Po jednej łyżce człowiek budzi się jako zombie.
— A jaka to ryba? — zainteresował się pierwszy prymus.
— Skąd mogę wiedzieć?
— W takim razie skąd ktokolwiek może wiedzieć? — zapytał pierwszy prymus złośliwie. — Niby jak? Ktoś budzi się pewnego dnia i mówi: Hej, mam taki pomysł, żeby zmienić człowieka w zombie. Potrzeba mi tylko wątroby rzadkiej ryby i jakiegoś korzenia, a teraz chodzi o to, żeby znaleźć odpowiedni. Widzicie już tę kolejkę przed chatą, co? Numer 94, wątroba czerwonej pasiastej i korzeń maniaka… nie działa. Numer 95, wątroba kolcoryby i korzeń dum-dum… nie działa. Numer 96…
— O czym pan gadasz? — przerwał mu nadrektor.
— Chciałem tylko wykazać nierozstrzygalną sprzeczność…
— Zamknij się pan — rzucił spokojnie nadrektor. — Wydaje mi się… W7ydaje mi się… Posłuchajcie, przecież śmierć musi dalej się zdarzać, prawda? Śmierć następuje. O to przecież chodzi w życiu. Jest się żywym, a potem jest się martwym. Nie można tego powstrzymać.
— Ale nie zjawił się po Windle'a — przypomniał dziekan.
— To dzieje się ciągle. — Ridcully nie zwracał na niego uwagi. — Różne stworzenia przez cały czas umierają. Nawet jarzyny.
— Nie sądzę, żeby Śmierć przyszedł po ziemniaka — mruknął z powątpiewaniem dziekan.
— Śmierć przychodzi po wszystko — odparł stanowczo nadrektor. Magowie w zadumie pokiwali głowami. Po chwili odezwał się pierwszy prymus.
— Wiecie, czytałem wczoraj, że każdy atom w ciele zmienia się co siedem lat. Nowe się przyłączają, a stare odpadają. Tak się dzieje przez cały czas. Zadziwiające, prawda?
Pierwszy prymus potrafił zrobić z rozmową to, co gęsta melasa z pedałami precyzyjnego zegarka.
— Tak? A co się dzieje ze starymi? — zapytał Ridcully, mimo woli zaciekawiony.
— Nie wiem. Pewnie fruwają w powietrzu, dopóki nie przyczepią się do kogoś innego.
Nadrektor zrobił urażoną minę.
— Niby jak? Magowie też?
— O tak. Wszyscy. To fragment cudu istnienia.
— Doprawdy? Dla mnie brzmi jak brak higieny. Przypuszczam, że nie ma sposobu, żeby to powstrzymać?
3
Stanowisko pierwszego prymusa jest równie niezwykle, jak jego nazwa. W pewnych ośrodkach naukowych pierwszym prymusem nazywa się wiodącego filozofa. W innych to urządzenie do podgrzewania jedzenia podczas konnych wycieczek. Pierwszy prymus na Niewidocznym Uniwersytecie to filozof, który jest podobny do konia, dzięki czemu elegancko pasuje do obu definicji.