Выбрать главу

— Kiedy to było?

— Kiedy ta emisja zanikła? — sprecyzował Jaro.

Dean sięgnął do klawiatury komputera i na ekranie pojawiły się cyfry.

— O osiemnastej, minut trzydzieści trzy, sekund dwadzieścia siedem — odczytał na głos.

Patrzyliśmy w tej chwili z Jarem w jeden punkt. Pod zygzakiem na wykresie pracy strefy ochronnej maleńka cyferka wskazywała czas:

18.33

Spojrzałam na pozostałych. Wszystkie oczy, prócz kamery Zoe, zwrócone były na ową niepozorną cyfrę.

— To straszne — wyszeptała Ast.

— Co? — zapytała Zoe.

— Te dwa meteory to były statki Urpian — wyjaśnił zdławionym głosem Szu. Spojrzałam odruchowo na Deana.

— Zniszczyliśmy naszą ostatnią szansę ratunku! — W oczach jego była rozpacz.

— Ależ, Dean, jeszcze nic.nie wiadomo! — usiłowałam go uspokoić. — Pamiętasz, jak przed stu trzydziestu paru laty… w Celestii… wydawało nam się, że miotacz badonowy zniszczył Astrobolid! A to były tylko papierowe kule.

Zatrzymał na mnie wzrok pełen gorzkiej ironii.

— Przecież ty sama nie wierzysz w to, co mówisz! Tam, w Celestii, była inna sytuacja! Tu nie ma mowy o pomyłce! To nieważne, czy były to statki z żywymi Urpianami czy też sterowane przez nich roboty! Czy nic ci to nie mówi, że w chwili wejścia w tę nieszczęsną strefę poruszali się z prędkością różniącą się tylko o pół procenta od naszej prędkości? To była ostatnia szansa!

— O czym ty mówisz?

Teraz dopiero spostrzegłam, że wszyscy patrzą ze zdziwieniem na Deana.

— Opanuj się! — próbowałam nie dopuścić do ujawnienia prawdy. Ale on mnie nie słuchał.

— To była chyba jedyna możliwość ratunku! Teraz już nic! Nic nas nie uratuje! Po co było włączać strefę ochronną? Nie lepiej byłoby zginąć wcześniej od byle grudki kosmicznej? Zginąć wtedy, gdy się nie będziemy tego spodziewali?

— Co ty pleciesz? — Jaro pochwycił Deana za ramię.

— Dean!

Spojrzał na mnie, potem na Jaro błędnym wzrokiem.

— Ach! Wy nie wiecie nic! Przecież skazani jesteśmy na zagładę. Przed nami tylko śmierć! Za dziesięć dni pochłonie nas Toliman. Nie masz co przebudowywać… instalować uniwerów. Zanim dotrze do nas instrukcja z Astrobolidu, będzie już po wszystkim. Teraz i tak już wszystko jedno. A przecież pomoc była tuż… tuż… Jeśli mogą zmieniać tory planet… A czy mogli się spodziewać, że nie potrafimy odróżnić meteorytu od rakiety?

Umilkł. Wokół panowała przejmująca cisza.

— Czy to, co on mówi…

Nie dokończone pytanie Ast zwrócone było do mnie. Ukrywanie prawdy nie miało już sensu. Powiedziałam wszystko.

— A więc to tak — rzekł Szu, patrząc ponuro w podłogę.

— Jak to się stało, że statki zostały zaatakowane? — zapytała Zoe cicho.

— Niestety — Jaro rozłożył bezradnie dłonie. — Wszystkie urządzenia kontrolne były zainstalowane na RER i uległy zniszczeniu. Udało się włączyć tylko prostą strefę ochronną kosmolotu.

— Ależ ona działa na ślepo!

— Działa na ślepo…

— To wszystko nie jest w tej chwili najważniejsze — odezwał się Szu. — Trzeba spokojnie ocenić sytuację. Może istnieje jeszcze jakaś szansa. Jeśli mieszkańcy Błyskającej istotnie usiłowali nas ratować, to trzeba w jakiś sposób wytłumaczyć im, że nie chcieliśmy niszczyć ich statków, że był to przypadek.

— Może wówczas jeszcze raz przyślą nam pomoc — dorzuciła Ast. — Jeszcze jest dziesięć dni.

— Chcecie liczyć na ich wielkoduszność — wykrzyknął Dean. — Po tym, co się stało?

— Próbować trzeba — rzekł Jaro i siadł do pulpitu centrali radiotelewizyjnej.

Od tej chwili przez sześć dni nadawaliśmy nieprzerwanie sygnały na coraz to innych zakresach. Na próżno.

Na próżno wysyłaliśmy coraz to inne zestawienia obrazów. Na próżno Jaro i Szu zmontowali w niewiarygodnie krótkim czasie wielką antenę kierunkową przeznaczoną specjalnie do nawiązania łączności z Błyskającą. Na próżno Ast i Dean przeszukiwali pantoskopem przestrzeń wokół naszego statku. Na próżno śledziłam nieprzerwanie pracę aparatury radarowej, rejestrującej pojawienie się w naszych okolicach każdej większej grudki materii.

Wokół nas roztaczała się pusta przestrzeń międzygwiezdna.

Tak było przez sześć dni, I oto gdy już byliśmy bliscy całkowitego zwątpienia, gdy do katastrofy pozostały nam zaledwie cztery dni, wydarzyło się coś, czego do tej chwili nie potrafimy sobie wytłumaczyć.

Jak już powiedziałam, ani za pomocą radaru, ani też pantoskopem nie wykryliśmy żadnego obcego ciała wokół kosmolotu. Czuwaliśmy na przemian przy. przyrządach. Sypialiśmy bardzo krótko, zwalczając senność za pomocą hyperolu.

Właśnie w czasie takiego krótkiego, kilkudziesięciominutowego odpoczynku gdy drzemałam, unosząc się swobodnie pod sufitem w kabinie sypialnej, obudził mnie nagle okrzyk. Deana przypiętego do sąsiedniej ściany.

— Daisy! Daisy!

Spostrzegłam ze zdziwieniem, że wskazuje palcem na mnie.

— O co chodzi?

— Czy nie widzisz, że spadasz?

Teraz dopiero zauważyłam, że ściany i sprzęty kabiny jakby unosiły się w górę. Nie! To było tylko złudzenie! To moje ciało opadało wolno w dół, coraz niżej i niżej. Już zetknęło się z elastyczną powierzchnią tapczana. Odbiło się lekko raz, drugi i trzeci. Wreszcie spoczęło nieruchomo.

— Patrz!

Również wszystkie inne przedmioty, unoszące się dotąd w powietrzu, opadały na podłogę.

— Przyśpieszenie!

Sens fizyczny zjawiska był od pierwszej chwili dla mnie jasny. Oto na kosmolot zaczęła działać jakaś siła.

— Czyżby Jaro włączył silnik?

— Wykluczone. Zapas materii odrzutowej jest zbyt mały, aby nas uratować.. Nie słychać zresztą szumu.

Połączyliśmy się pośpiesznie z Jarem i Szu, ale i oni nie umieli wytłumaczyć przyczyn zjawiska. Wokół kosmolotu nie było żadnego obcego statku. Tak przynajmniej mówiły przyrządy.

Pozostał jednak fakt: jakaś tajemnicza siła działała na kosmolot, zmniejszając jego prędkość.

Więcej — przyśpieszenie rosło. Z radosnym napięciem czuliśmy, jak wzrasta waga naszych ciał. Już w ciągu pierwszej godziny hamowania przyśpieszenie osiągnęło wartość przyśpieszenia ziemskiego.

Gdy przekroczyło 1,5 g, ogarnęło nas zaniepokojenie. Położyliśmy się w kojach, zakładając kombinezony przeciwprzyśpieszeniowe.

Po dwóch godzinach przyśpieszenie przekroczyło 2,5 g. Każdy z nas w duchu zadawał sobie pytanie: czym to się skończy?

Przyśpieszenie rosło dalej. Osiągnęło 3 g, potem 3,5 g, dotarło do 4 g, przekroczyło tę wartość i naraz, gdzieś przy 4,3 g, zatrzymało się w miejscu.

Tak oto już przeszło dziewięć dni leżymy przykuci nadmiernym ciężarem do tapczanów i koi. Niełatwo się poruszać, gdy na przykład waga mojego ciała wzrosła do dwustu sześćdziesięciu dwóch kilogramów. A przecież Jaro i Dean ważą blisko po trzysta osiemdziesiąt kilogramów. Najlepszą kondycję wykazuje jak dotąd pies Zoe — Ro — chociaż też nie potrafi utrzymać się na swoich czterech łapach.

Z ludzi jedynie Szu, niezwykle silny jak na swoją drobną, niemal dziecięcą budowę, może poruszać się po statku, czołgając się z ogromnym trudem. Gdyby nie on, nie wiem, czy długo wytrzymalibyśmy bez wody, pastylek odżywczych oraz zastrzyków wzmacniających przeciążone serca i przeciwdziałających zmianom metabolicznym.

Oczywiście o prowadzeniu obserwacji i badań nie ma mowy. Nie mogę również pisać i koniec tej korespondencji dyktuję wprost na taśmę. Jutro Szu spróbuje nadać ją wraz z meldunkiem w kierunku Astrobolidu. Przepraszam, że dyktuję tak chaotycznie, ale trudno skupić się w takiej sytuacji.