Выбрать главу

Mnie uderzyło wyślizgującym się zimnym nieforemnym usta buch w usta precz won siatka z nogą skręcone wykręcone i cisza głucha cisza jama nic… a z zamętu, z rozbełtania (gdy Katasia już odstąpiła) jawi się konstelacja ustna błyszcząca nieodparcie, jaśniejąca. I ponad wszelką wątpliwość: usta odnoszą się do ust!

Spuściłem oczy, znów tylko rączkę widziałem na obrusie, podwójnoustą dwoiściewargową i tak i siak dwoistą niewinnie zepsutą czystą oślizgłą wlepiłem się oczami w rączkę oczekując, wtem stół zaroił się rękami, co to, rączka Leona, rączka Fuksa, ręce Kulki, ręce Ludwika, tyle rąk w powietrzu… a to osa! Osa wleciała do pokoju. Wyleciała. Ręce się uspokoiły. Znowu – opadająca fala, spokój wraca, ja myślę jak to z tymi rękami, co to takiego, Leon odezwał się do Leny: – Rozliczna przygodo.

„Rozliczna przygodo, daj no tatce zapalający się fosfor” (zapałki). „Rozliczna przygodo” mawiał do niej, albo „tusiołku osiołku” albo „zachwyteńku pomaleńku”, lub jeszcze inaczej. Kulka zaparza ziółka, Ludwik czyta, Fuks dopija herbatę! Ludwik odkłada gazetę, Leon spogląda, ja myślałem, jak to, niby, czy ręce zaroiły się, zawrzały, dlatego, że osa, czy dlatego, że ręka na stole… bo, formalnie biorąc było niewątpliwe, że ręce zaroiły się z powodu osy… ale któż mógł zaręczyć, czy osa nie była tylko pretekstem dla wezbrania rąk w związku z jej rączką… Podwójny sens… a to rozdwojenie łączyło się może (któż mógł wiedzieć) z rozdwojeniem ust Kataśka – Lena… z rozdwojeniem wróbel – patyk… Błądziłem. Spacerowałem sobie na peryferiach. W świetle lampy była ciemność krzaków za drogą. Spać. Korek na flaszce. Kawałek korka, przylepiony do szyjki tej butelki, wyłania się i nasuwa…

IV

Następny dzionek pojawił się roztargniony, suchy i błyszczący, w lśnieniu, niepodobna było skupić uwagi, z niebieskości niebios wytaczały się kuliste obłoczki, pulchne i niepokalane. Zanurzyłem się w skryptach, gdyż po wczorajszych nadużyciach zapanowała we mnie surowość, odraza do dziwactw, asceza. Pójść do patyka? Zobaczyć, czy coś nowego nie zaszło, zwłaszcza po dyskretnym powiadomieniu wczoraj, przy kolacji, przez Fuksa, że patyk i nitka zostały przez nas wykryte?… Wstrzymywał mnie niesmak do tej historii, potworkowatej jak płód niedonoszony. Wsadziwszy głowę w ręce, wkuwałem, a zresztą wiedziałem, że w pójściu do patyka Fuks mnie wyręczy, choć nie próbował ze mną mówić o tym – bo temat już się nam wyczerpał – ale wiedziałem, że z wewnętrznej próżni pójdzie tam, do muru. Skupiłem się na skryptach, a on kręcił się po pokoju, w końcu poszedł. I wrócił, zjedliśmy, jak zawsze, drugie śniadanie w naszym pokoju (przyniosła Katasia), ale nic nie mówił… aż dopiero około czwartej, po drzemce, odezwał się z łóżka: – Chodź no, coś ci pokażę.

Nie odpowiedziałem – miałem ochotę upokorzyć go – brak odpowiedzi był najdotkliwszą odpowiedzią. Upokorzony, milczał, nie ośmielił się nalegać, ale mijały minuty, zacząłem się golić, w końcu zapytałem: – Jest coś nowego? Odpowiedział: – I tak, i nie. Kiedy skończyłem z goleniem, rzekł: – No, chodź, pokażę ci. Wyszliśmy z zachowaniem zwykłych ostrożności wobec domu, który spoglądał szybami, dotarliśmy do patyka. Powiało rozpaleniem muru i wonią szczyn, czy jabłek, tuż obok był ściek i żółte źdźbła… dalekość, kraniec, życie osobne w ciszy gorącej, brzęczenie. Patyk był, jakeśmy go zostawili, wisiał na nitce.

– Przyjrzyj się temu – wskazał kupę rupieci w otwartych drzwiczkach budki. – Widzisz coś?

– Nic.

– Nic?

– Nic.

– Zupełnie nic?

– Nic.

Stał przede mną i nudził – mnie, siebie.

– Popatrz na ten dyszel.

– Co?

– Zauważyłeś go wczoraj?

– Możliwe.

– Czy leżał akurat tak samo? Czy od wczoraj nie zmienił położenia?

Nudził – i nie miał co do tego złudzeń – ział fatalizmem człowieka, który musi nudzić, stał pod murem i to wszystko było jałowe do ostateczności, czcze. Naciskał: – Przypomnij sobie… ale wiedziałem, że naciska z nudów, i to mnie nudziło. Mrówka żółta maszerowała po dyszlu złamanym. Na szczycie muru łodyżki jakiegoś ziela rysowały się czysto w przestworzu, nie pamiętałem, skąd miałem pamiętać, może dyszel zmienił położenie, może nie zmienił położenia… Kwiatek żółty.

Nie dawał za wygraną. Stał nade mną. Co było przykre, to iż w tym miejscu oddalonym pustka naszego znudzenia spotykała się z pustką tych tam rzekomych znaków, poszlak, nie będących poszlakami, z całą tą bzdurą – dwie pustki, a my między nimi. Ziewnąłem. Powiedział. Przypatrz się, w co ten dyszel celuje.

– W co?

– W pokoik Katasi.

– Tak. Dyszel był wycelowany wprost w jej pokoik przy kuchni, w tej przybudówce, obok domu.

– Aa…

– Właśnie. Jeśli dyszel nie został ruszony, no to nic, rzecz jest bez znaczenia. Ale jeśli został ruszony, to po to żeby nas na Katasię naprowadzić… Ktoś, uważasz, kto skapował z tego, co ja o patyku i nitce napomknąłem wczoraj przy kolacji, że my już jesteśmy na tropie, przychodzi tutaj w nocy i dyszel nastawia na pokoik Katasi. To jakby nowa strzałka. Wiedział, że jeszcze raz przyjdziemy popatrzeć, czy nie ma nowego znaku.

– Ale skądże ty wiesz, że dyszel został ruszony?

– Pewności nie mam. Ale coś mi tak wygląda. Na trocinach jest ślad, jakby przedtem inaczej leżał… A też popatrz na te trzy kamyki… i te trzy kołki… i te trzy trawki wyrwane… i te trzy guziki, od siodła chyba… Nic nie widzisz?

– Co?

– Formują jakby trójkąty, wskazujące na dyszel, jakby ktoś chciał zwrócić naszą uwagę na dyszel… taki, uważasz, rym ku dyszlowi wytwarzają. To jest… chyba… jak uważasz?

Oderwałem się od mrówki żółtej, która raz po raz pojawiała się między rzemieniami pędząc w lewo, w prawo, w tył, naprzód, prawie go nie słuchałem, słuchałem piąte przez dziesiąte, jakież idiotyczne, nędza, bieda z nędzą, upokorzenie, cała ta zgaga nasza, niesmak, bzdura, unoszące się nad kupą gruzu i rupieci, pod tym murem, i gęba jego ryża, wyłupiasta, wzgardzona. Zacząłem znów wywodzić, że komu by się chciało, kto by tam fabrykował znaki tak nieznaczne, że prawie niewidoczne, któż mógłby kalkulować, że my się połapiemy w zmianie kierunku dyszla… przecie nikt z klepkami w porządku… Ale mi przerwał: – A kto ci powiedział, że ten ktoś ma klepki w porządku? A druga rzecz: skąd wiesz, ile on znaków fabrykuje? Może myśmy tylko jeden z wielu odkryli… Objął ruchem ręki ogród i dom: – Tu może roi się od znaków…

Staliśmy – gruda, pajęczyna – i już było wiadomo, że tego tak nie zostawimy. Cóż innego mieliśmy do roboty?

Wziąłem do ręki kawałek cegły, obejrzałem, odłożyłem i powiedziałem: – No co? Będziemy śledzić po linii dyszla? Roześmiał się wstydliwie.

– Nie ma rady. Sam rozumiesz. Dla świętego spokoju. Jutro niedziela. Ona ma wychodne. Trzeba będzie zrobić rewizję w jej pokoiku, zobaczy się, czy tam czego się nie zobaczy… A jak nie, przynajmniej skończy się zawracanie głowy! Wpatrywałem się w gruz, on także – jakbym chciał odczytać z niego nieznaczny a świński umyk boczący się wargi i, rzeczywiście, zdawało się, że gruz, orczyki, rzemienie, śmiecie jęły pulsować atmosferą wyślizgnięcia krążącego, zarysem tego wypaczenia… wraz z popielniczką, siatką łóżka, stuleniem i rozchyleniem… i wszystko to już wibrowało, wrzało, dosięgając Leny, co mnie przerażało, bo, pomyślałem, jakżeż to, znowu będziemy działać i działając urzeczywistniać… wprowadzimy w akcję cały ten dyszel, ja będę dobierał się do ust od strony, teraz, tego gruzu – co mnie zachwycało – gdyż, myślałem, och, zaczniemy działać, wedrzemy się działaniem w zagadkę, ba, ba, przedostać się do pokoiku Katasi, rewidować, zobaczyć, sprawdzić! Sprawdzić! Och, działanie wyjaśniające! I, och, działanie zaciemniające, w noc, w chimerę wprowadzające!