Nie, mimo wszystko, poczułem się lepiej – powrót nasz żwirowaną ścieżką był jak powrót dwóch detektywów – opracowywanie naszych planów we wszystkich szczegółach pozwoliło mi przetrwać z honorem do dnia następnego. Kolacja przeszła spokojnie, moje pole widzenia ograniczało się coraz bardziej do obrusa, coraz trudniej przychodziło mi podnosić wzrok na nich, patrzyłem na obrus, gdzie rączka Leny… dziś spokojniejsza, bez drgnień wyraźniejszych (ale to mogło być właśnie dowodem, że to ona dyszel nastawiła!)… i inne ręce, na przykład ręka Leona, ospała, lub dłoń Ludwika eroto-nieeroto i rączyna Kulki, jak kartofel na buraku, piąsteczka wystająca z babsztylowatego ramienia, rozłożystego, co wywoływało nieprzyjemność cicho wzrastającą… która stawała się jeszcze nieprzyjemniejsza w okolicach łokcia, gdzie czerwoność spierzchnięta przechodziła w sine i fioletowe zatoczki, będące wprowadzeniem w inne zakamarki. Kombinacje, zawiłe, męczące, rąk, podobne do kombinacji na suficie, na ścianach… wszędzie… Ręka Leona przestała bębnić, ujął on dwoma palcami ręki prawej palec ręki lewej i tak go trzymał przypatrując się z uwagą, zastygłą w uśmiechu marzącym. Oczywiście rozmowa tam, w górze, nad rękami, nie ustawała, ale ledwie to i owo mnie dochodziło, zahaczano o rozmaite tematy, a w pewnej chwili Ludwik powiedział, że jak ojciec myśli, niech ojciec wyobrazi sobie dziesięciu żołnierzy, idących gęsiego jeden za drugim, jak ojciec myśli, ile czasu potrzeba by na zużycie wszystkich możliwych kombinacji w uszeregowaniu tych żołnierzy, przestawiając na przykład trzeciego na miejsce pierwszego i tak dalej… gdybyśmy przyjęli, że co dzień dokonujemy jednej zmiany? Leon zastanowił się: – za trzy miesiącusium? Ludwik powiedział:
– Dziesięć tysięcy lat. To zostało obliczone.
– Człowieku – powiedział Leon. – Człowieku… Człowieku… Zamilkł, siedział nastroszony. Mogłoby się zdawać, że użyte przez Ludwika słowo „kombinacja” pozostaje w pewnym związku z „kombinacjami”, które mnie się nasuwały, mogłoby wydać się pewnym dość szczególnym zbiegiem okoliczności, że on napomknął o kombinacjach żołnierzy akurat, gdy ja tonąłem w tylu kombinacjach – czyż to prawie nie wyglądało na głośne sformułowanie moich niepokojów? – och „prawie”, ileż razy już to „prawie” dało mi się we znaki – ale trzeba też wziąć pod uwagę, że mnie uderzyła ta powiastka o żołnierzach ponieważ łączyła się z moimi niepokojami i wydobyłem ją z tego powodu z wielu innych rzeczy, które też mówiono. Tak to ów zbieg okoliczności był w części (och, w części!) przeze mnie spowodowany – i to właśnie było trudne, okropne, mylące, to że ja nie mogłem nigdy wiedzieć w jakim stopniu jestem sam sprawcą kombinujących się wokół mnie kombinacji, och, na złodzieju czapka gore! Gdy się zważy, jak olbrzymia ilość dźwięków, kształtów, dochodzi nas w każdym momencie istnienia… rój, szum, rzeka… cóż łatwiejszego, jak kombinować! Kombinować! To słowo zaskoczyło mnie przez sekundę, jak dzikie zwierzę w ciemnym lesie, ale zaraz utonęło w rozgardiaszu siedmiu osób siedzących, mówiących, jedzących, kolacja odbywała się nadal, Katasia podała Lenie popielniczkę…
„Trzeba będzie to wszystko wyświetlić, wyjaśnić, dojść do sedna”… ale nie wierzyłem aby inspekcja pokoiku cokolwiek wyświetliła, tyle tylko, że ten nasz projekt na jutro pozwalał jakoś lepiej wytrzymywać tę dziwną zależność ust od ust, miasta od miasta, gwiazdy od gwiazdy… i ostatecznie cóż takiego dziwnego, że usta odsyłają do ust, gdy ciągle, bez przerwy, jedno odsyłało mnie do drugiego, za jednym drugie się czaiło, za ręką Ludwika ręka Leny, za filiżanką szklanką za smugą na suficie wyspa, świat był doprawdy rodzajem parawanu i nie udzielał się inaczej jak tylko przekazując mnie wciąż dalej – rzeczy bawiły się mną w piłkę! Nagle coś stuknęło.
Odgłos jakby ktoś kijem stuknął w kij – krótko, sucho, nie mocno, – choć był to odgłos osobny, tak bardzo osobny, że wybił się z całości głosów. Kto stuknął? Co stuknęło? Ścierpłem. Coś w rodzaju „zaczyna się” zaświtało mi w głowie, zamarłem, nuże, zjawo, wyłaź!… ale dźwięk zaprzepaścił się w czasie, nic nie nastąpiło, może był to trzask któregoś z krzeseł… nic ważnego…
Nic ważnego. Nazajutrz niedziela, która wprowadzała zakłócenia w nasz tryb życia, wprawdzie, jak co dzień, obudziła mnie Katasia i troszkę postała nade mną z czystej życzliwości, ale sprzątaniem pokoju zajęła się sama pani Mańcia, która tocząc się na wsze strony ze ściereczką opowiadała, jak to w Drohobyczu mieli „ładny parter willi z wygodami” i wynajmowała pokoje z utrzymaniem, lub bez, potem sześć lat w Pułtusku „w wygodnym apartamencie na trzecim piętrze” ale oprócz stałych lokatorów miała na karku nieraz i sześciu stołowników „z miasta”, ludzi przeważnie starszych, z chorobami, a to temu papkę, temu zupkę, a to nic kwaśnego, aż powiadam sobie, nie, tak dalej nie, dość, nie mogę, i mówię to moim dziadom, trzeba było widzieć tę rozpacz, paniusiu nasza, kto o nas zadba, ja im na to, a widzicie, za dużo serca wkładam, zdzieram się, co to, mam się zabijać i tym bardziej, że Leona całe życie musiałam doglądać, pan nie ma pojęcia, a to, a tamto, wiecznie coś, ja wprost nie wiem jak by ten człowiek beze mnie, kawę mu do łóżka całe życie, całe życie, na szczęście ja już taka, nieróbstwa nie znoszę, od rana do wieczora, od wieczora do rana, zresztą jak i co, to i zabawić się, z wizytą, albo gości przyjąć, wie pan, Leona siostra cioteczna jest za hrabią Koziebrodzkim, a jakże, i kiedy ja za Leona wychodziłam to jego familia nosem kręciła, a i sam Leon tak się bał cioci, pani hrabiny, że dwa lata mnie nie prezentował, ja mówię Leon, ty się nie bój, ja ci tę ciocię zakasuję i raz w gazecie przeczytałam że bal na cel dobroczynny, a w komisji organizacyjnej pani hrabina Koziebrodzka, nic Leonowi nie mówię, tylko mówię Leon pójdziemy na bał, to, mówię panu, ze dwa tygodnie w sekrecie się przygotowywałam, dwie krawczynie, fryzjerka, masaże, pedikurę nawet zrobiłam dla kurażu, biżuterie od Teli pożyczyłam, Leon jak mnie zobaczy zdębiał, ja nic, wchodzimy na salę, muzyka, ja Leona pod pachę wprost na panią hrabinę, to ona, wie pan, odwróciła się tyłem! Afront mnie zrobiła! Ja do Leona, Leon, twoja ciotka jest arogantka i splunęłam, on, wie pan, ani słowa, on już taki, gada, gada, a jak co do czego, to nic, albo zacznie kręcić, wykręcać, ale potem, jakeśmy w Kielcach mieszkali, a ja konfitury smażyłam, niejeden obywatel okoliczny u nas bywał, te konfitury na miesiące z góry zamawiali, zamilkła, ścierała kurze, milczała, jakby w ogóle się nie odzywała, aż Fuks zapytał: – No i co?
Wtedy powiedziała, że jeden z lokatorów, co go miała w Pułtusku, był suchotnik i trzeba mu było dawać śmietanę trzy razy dziennie „aż do odbrzydliwości”… i wyszła. Co to wszystko znaczyło? Jaki był sens? Co się kryło za tym? A szklanka? Dlaczego wczoraj zwróciłem uwagę na szklankę w saloniku, pod oknem, na stole, wraz z dwiema szpulkami leżącymi obok – dlaczego spojrzałem na to przechodząc – czy to było coś godnego uwagi – czy nie zejść na dół, jeszcze raz przyjrzeć się, sprawdzić? Fuks także musiał w sekrecie sprawdzać, badać, przyglądać się i przemyśliwać, on także był wielce rozdrobniony – głupio rozdrobniony. Fuks, tak… ale on ani w setnej części nie miał tych, co ja, powodów…
Lena, jak krew, krążąca w tej bzdurze!
Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że za wszystkim kryje się Lena, dążąca do mnie, wytężona w przedzieraniu się wstydliwym, sekretnym… Prawie widziałem ją: błądzi po domu, rysuje na sufitach, nastawia dyszel, wiesza patyk, układa figury z przedmiotów przemykając się wzdłuż ścian, za węgłami… Lena… Lena… przedzierająca się do mnie… błagająca może o pomoc! Nonsens! Tak, nonsens, ale z drugiej strony, czy mogło tak być żeby dwie anomalie – ów „związek” ust i owe znaki – nie miały ze sobą nic wspólnego? Nonsens. Tak, nonsens, ale mogłoż być całkowicie urojeniem coś tak natężonego we mnie, jak to skażenie Leny wargami Katasi?j Kolację zjedliśmy z Kulką tylko, gdyż Lena wybrała się z mężem. do znajomych, Leon był na bridżu, Katasia przy niedzieli miała wychodne, wyszła zaraz po obiedzie.