Igła wbita w blat stołu.
Stalówka wbita w skórkę od cytryny.
Pilnik wbity w pudełeczko.
Agrafka wbita w tekturkę.
Druga agrafka wbita w tekturkę.
Gwóźdź wbity w ścianę, tuż nad podłogą. Och, jak go osłabiła ta litania, zmęczony, znudzony, zaczerpnął powietrza, przetarł kąciki wyłupiastych oczu i ustał, jak pielgrzym, któremu wiary zabrakło, a Leon założył nogę na nogę i to nabrało od razu cech zniecierpliwienia, Fuks wtedy zląkł się, on w ogóle za mało miał pewności siebie, Drozdowski mu ją zlikwidował. Mnie znów wściekłość ogarnęła, że ja z nim razem figuruję, ja, mający zresztą tamto z rodziną w Warszawie, odstręczające, odpychające, co za pech, no, trudno…
– Igły, skórki… – burknął Leon. Nie dokończył, ale wystarczyło: igły, skórki, czyli bzdura, bzdura, kupa śmieci, a my na niej, jak dwaj śmieciarze.
– Niech pan czeka! – wykrzyknął. – W tym cymes, że jakeśmy wyszli stamtąd, pani – zwrócił się do Kulki – też wbijała! Młotem! W ten pień, koło furtki. I na całego!
Spojrzał w bok. Poprawił krawat.
– Ja wbijałam?
– Pani.
– No to co?
– Jak to co, tamto wszystko wbite, a pani też wbija!
– Ja niczego nie wbijałam, ja tylko w pień biłam.
Pani Mańcia wydobywała słowa z zasobów nieskończonej, a męczeńskiej, cierpliwości.
– Lena, złotko, wytłumacz, dlaczego ja w pień biłam. Głos jej był nieosobisty, kamienny, a wzrok opatrzony dewizą „wytrzymam”.
Lena cofnęła się w siebie – bardziej pozór ruchu, niż ruch, podobna do ślimaka, niektórych krzewów, wszystkiego, co cofa się, lub tuli, przed dotknięciem.
Przełknęła ślinę.
– Mów, Lena, prawdę!
– Mama co pewien czas… To jest taki kryzys. Nerwy. Zdarza się od czasu do czasu. Wtedy łapie za co bądź… żeby się wyładować. Wali. Albo tłucze, jeśli szkło.
Kłamała. Nie, nie kłamała! To była prawda i kłamstwo jednocześnie. Prawda, bo odpowiadało rzeczywistości. A kłamstwo, bo jej słowa (o czym już wiedziałem) nie były ważne ze względu na swoją prawdę, a tylko, że z niej, Leny, się poczynały – jak spojrzenie, zapach. Jej mówienie było połowiczne, skompromitowane powabem, trwożne i jakby zawisające w powietrzu… Któż, jeśli nie matka, mógł uchwycić ten kłopot? Pani Kulka pośpieszyła z przetłumaczeniem jej zeznań na język bardziej rzeczowy starej kobiety.
– Ja, proszę panów, dzień za dniem. Rok za rokiem. Od rana do wieczora. Harowanie. Panowie mnie znają, że jestem spokojna i taktowna, z wychowaniem. Ale jak mnie się ten spokój urwie… Wtedy łapię za co bądź.
Zastanowiła się i powiedziała z rozwagą.
– Łapię za co bądź…
Nie wytrzymała, wrzasnęła, rozczapierzona.
– Za co bądź!
– Złotko – powiedział Leon i krzyknęła mu: – Za co bądź!
– Za co bądź – powiedział Leon, na co ona krzyknęła: – Nie za co bądź! Za co bądź! I uciszyła się.
Ja też siedziałem cicho.
– Zrozumiałe – Fuks rozpływał się w uprzejmościach. – Zupełnie naturalne… Przy takiej pracy i kłopotach… Nerwy!
Tak, tak!… No, wyjaśnia się… ale zaraz potem rozległ się inny łoskot, jak gdyby z domu, z piętra?…
– To ja – wymówiła Lena.
– Ona – poinformowała pani Mańcia z cierpliwością, nie znającą granic. – Jak usłyszy, że mnie takie coś napada, albo przybiegnie i za ramię złapie, albo sama hałasu narobi.
Żebym otrzeźwiała.
Wyjaśniało się. Lena dołożyła jeszcze kilka szczegółów. Że akurat wrócili z Ludwikiem, że ona słysząc łomotanie matki złapała za but mężowski (mąż był w łazience) i bębniła nim w stół, potem w walizkę… Wszystko się wyjaśniło, zagadki tej nocy osiadały na suchym piasku wytłumaczenia – to mnie nie zaskoczyło, byłem na to przygotowany, a jednak było to tragiczne, wypadki przeżyte wylatywały nam z rąk, jak śmiecie, jak śmiecie, leżało to u naszych stóp, igły, gwoździe, młoty, łomoty… Spojrzałem na stół i zobaczyłem karafkę na spodku, szczoteczkę do okruchów w kształcie półksiężyca, okulary Leona (używał ich do czytania) i inne rzeczy – niemrawe, jakby wyzionęły ostatnie tchnienie. I obojętne.
Obojętności przedmiotów towarzyszyła obojętność osób, już niechętna i wkraczająca w surowość – że, niby, zawracamy głowę. Ale uprzytomniłem sobie kota i to mnie pocieszyło – tam, na murze, pozostało jednak trochę grozy, ten pysk tam ział. I kombinowałem, że choć dwa nasze łomoty leżały na ziemi bezsilnie, miałem w zanadrzu jeszcze jeden łomot, mniej łatwy do wytłumaczenia, a nawet złośliwy, naprawdę dosyć kłopotliwy łomot… Jak ona da sobie rady z moim dobijaniem się do jej drzwi?
Zapytałem Leny… tego hałasu z góry były dwie serie, nieprawdaż?… Jedna po drugiej. Wiem na pewno, byłem blisko drzwi wejściowych – kłamałem – gdy ta druga seria się rozpoczęła. I ten drugi hałas był odmienny.
Dobijać się! Dobijać się do niej! Jak w nocy, do jej drzwi! Przeciągałem strunę? Co odpowie? Jakbym znowu stał przy jej drzwiach i walił… Czy domyśla się, kto walił w jej drzwi? Dlaczego dotąd o tym ani pary z ust nie puściła?
– Drugi hałas?… A, tak, po chwili znowu zaczęłam tłuc… pięścią w okiennicę… Byłam zdenerwowana. Nie byłam pewna, czy mama się uspokoiła. Skłamała.
Ze wstydu, domyślając się, że to ja?… Dobrze, ale Ludwik…, przecie Ludwik był z nią, słyszał moje dobijanie, dlaczego! on nie otworzył drzwi? Zapytałem: – A pan Ludwik? Był, z panią?
– Ludwik był wtedy w łazience.
A, Ludwik był w łazience, ona była sama w pokoju, ja zaczynam się dobijać, nie otwiera – może domyśla się, że to ja, może nie – w każdym razie wie, że ktokolwiek by się dobijał, dobija się do niej. Nie otwiera, przerażona. A teraz kłamie, że to ona waliła! O, szczęście, triumf, że moje kłamstwo dobiło się do jej kłamstwa i oboje zespalaliśmy się w kłamstwie i kłamstwem ja wzrastałem w jej kłamstwo! Leon powrócił do pytania:
– Kto powiesił kota?
Zauważył grzecznie, że nie ma co zajmować się hałasami – to już wyjaśnione, zresztą on nic nie może na ten temat powiedzieć, bridż skończył się o trzeciej rano – ale kto powiesił kota, dlaczego kota powieszono?… I pytał z naciskiem, który, choć w nikogo nie wymierzony, zawisł w powietrzu: – Kto powiesił? Ja się pytam, kto?
Upór ślepy rozsiadł mu się na twarzy, ukoronowanej łysiną.
– Kto kota powiesił? – pytał z dobrą wiarą i w słusznym prawie. Naciskał, a mnie zaczynało to niepokoić. Wtem pani Mańcia wypowiedziała przed siebie, bez drgnienia.
– Leon.
A jeśli to ona? Jeśli ona zamordowała kota? Wiedziałem przecież, kto zamordował, ja zamordowałem – ale tym swoim „Leon” skierowała na siebie spojrzenia, a nacisk Leona jakby odnalazł właściwy kierunek i na nią runął. Mnie, mimo wszystko, zdawało się, że ona mogła, że jeśli waliła młotem w furii to mogła z tej samej furii i kota… i to stało się podobne do niej, do jej krótkich kończyn i grubych przebugów, tułowia krótkiego, a rozłożystego, i obfitego w matczyne łaski – tak, ona mogła – to wszystko razem, tułów, kończyny etc, to mogło udusić i powiesić kota!
– Ti, ri, ri!
Leon zanucił.
…i tajona uciecha zabrzmiała w melodyjce, która natychmiast ucichła… wypadło złośliwie… ta złośliwość…
Uciecha, że „kukuku, Kulaszka” nie wytrzymała pod jego pytaniem i że nacisk na nią padł, że skierowała na siebie spojrzenia?… Więc co, więc może on, nie kto inny, owszem, on mógł, dlaczegóżby nie… a gałki z chleba, a pieszczenie się nimi, i bawienie, i przesuwanie za pomocą wykałaczki, przyśpiewywanie sobie, nacinanie paznokciem skórki od jabłek, „myślenie” i kombinowanie… dlaczego więc nie miałby kota udusić, powiesić? Ja udusiłem. Tak, ja powiesiłem. Ja powiesiłem, udusiłem, ale on mógł… Mógł powiesić i mógł teraz cieszyć się złośliwie, że żona w opałach! A jeśli nie powiesił kota (bo ja powiesiłem), to w każdym razie mógł wróbla powiesić… i patyk!