– Co wy tam znowu?… – zaperzył się Leon. – Może pan co doradzi? – zapytał pokornie Fuksa. – Chodźmy obejrzeć strzałkę i patyk…
Było gorąco, była to jedna z tych godzin w małych pokojach na parterze, kiedy jest duszno i kurz widać w powietrzu i ogarnia zmęczenie, mnie nogi bolały, dom był otwarty i ciągle coś tam, gdzieś tam, ptak przeleciał, w ogóle brzęczało, Fuks mówił „…tu się zgadzam z panem dyrektorem, w każdym razie dobrze, żeśmy się rozmówili, a jakby kto co nowego zauważył, zaraz musimy sobie, proszę państwa, komunikować…” Drozdowski. Drozdowski. Wszystko to – ciężko wygrzebujące się z mazi oblepiającej, zgubione w chmarze, jak ktoś, kto zdołał już wygramolić się do połowy, już jest na kolanach, ale zaraz zapadnie się znowu, tyle, tyle szczegółów do wzięcia pod uwagę… Przypomniałem sobie, że jestem bez śniadania. Głowa mnie bolała. Chciałem zapalić papierosa, wsadziłem rękę w kieszeń, zapałek nie było, zapałki były po drugiej stronie stołu, obok Leona, prosić, czy nie prosić, wreszcie pokazałem mu papierosa, kiwnął głową, wyciągnął rękę, popchnął pudełko w moją stronę, ja rękę wyciągnąłem.
VI
Pochowano go za płotem, przy drodze. Zajął się tym Ludwik gdy, powróciwszy z biura, dowiedział się o wszystkim. Odniósł się do tego z niesmakiem, mruknął „barbarzyństwo”, przycisnął Lenę do siebie i zabrał się do zakopania kota w rowie. Ja wałęsałem się… o nauce, oczywiście ani mowy, wyszedłem na drogę, wróciłem, chodziłem po ogródku. Z daleka, ostrożnie, żeby nikt nie zmiarkował obejrzałem chojara i pień, w który waliła Mańcia, drzwi pokoju Katasi, miejsce za rogiem domu, gdzie stałem gdym usłyszał łomot z piętra… w tych miejscach i rzeczach, w zestawieniu tych rzeczy i miejsc, kryła się ścieżka, która zawiodła mnie do zaduszenia, gdybym zdołał właściwie odczytać zespół tych rzeczy i miejsc, dowiedziałbym się może prawdy o mym zaduszeniu. Zaszedłem nawet do kuchni pod byle jakim pozorem, żeby jeszcze raz sprawdzić usta Katasi. Ale bieda, że tego było tak dużo, labirynt rozrastał się, mnóstwo przedmiotów, mnóstwo miejsc, mnóstwo zdarzeń, czy nie jest tak, że każda pulsacja naszego życia składa się z miliardów drobin, co robić? Otóż to, nie wiedziałem co robić? Nie miałem nic zupełnie do roboty. Byłem bezrobotny.
Zaszedłem nawet do pustego, gościnnego, pokoju, gdzie po raz pierwszy zobaczyłem Lenę i jej nogę na żelazie łóżka, wracając zatrzymałem się na korytarzu, żeby przypomnieć sobie skrzypienie podłogi, gdy, owej pierwszej nocy, wyszedłem szukając Fuksa. Rozpoznałem strzałkę na suficie, przyjrzałem się popielniczce i odszukałem spojrzeniem odrobinkę korka na szyjce butelki – jednakże to moje oglądanie było bezmyślne, przyglądałem się i nic więcej, czułem się wśród tych drobiazgów słabo, niczym rekonwalescent po ciężkiej chorobie, któremu świat streszcza się do żuczka, lub plamki słonecznej… i jednocześnie jak ktoś, kto po długim czasie usiłuje odtworzyć swoją historię niezgłębioną, niepojętą (uśmiechnąłem się, bo Leon mi się przypomniał ze swoimi minutami, sekundami)… czegóż ja szukałem, czegóż szukałem? Tonu podstawowego? Naczelnej melodii, trzonu jakiegoś, wokół którego mógłbym sobie moje dzieje tutaj odtworzyć, ułożyć? Ale roztargnienie, nie tylko moje, wewnętrzne, ale i napływające z zewnątrz, z wielorakości i nadmiaru, z plątaniny, nie pozwalało skupić się na niczym, jeden drobiazg odrywał od drugiego, wszystko było równie ważne i nieważne, podchodziłem i odchodziłem… Kot. Dlaczegóż ja jej kota zadusiłem? Rozpatrując grudki w ogródku, jedne z tych cośmy badali z Fuksem podczas owego posuwania się po linii, wskazanej przez strzałkę (gdy ja szczotką kierunek wytyczałem), pomyślałem, że byłoby łatwiej na to odpowiedzieć, gdyby moje uczucia względem niej były dla mnie mniej zagadkowe. Ale co? – zastanawiałem się rozgarniając trawki, te same, co wtedy – ale co? Miłość, jaka tam miłość, pasja, tak, ale jaka? Od tego się zaczynało, że ja nie wiedziałem i nie wiedziałem, kto zacz ona, jaka jest, była zawiła, zamazana, nieczytelna (myślałem wpatrując się w lądy, archipelagi, mgławice sufitu), była nieuchwytna i męcząca, mogłem wyobrażać ją sobie i tak, i siak, w stu tysiącach sytuacji, ujmować ją od tej i od tamtej strony, gubić ją i odnajdywać, wykręcać na wszystkie sposoby, ale (snułem dalej mój wątek rozglądając się uważnie po terenie między domem a kuchnią i obserwując drzewka białe, przywiązane do palików mocnym sznurkiem) ale, nie ulegało wątpliwości, ta jej próżnia wsysała mnie i wchłaniała, ona i tylko ona, tak, tak, ale, zastanawiałem się gubiąc oczy w zawijasach rynny wygiętej, uszkodzonej, ale czego ja od niej chciałem? Pieścić? Dręczyć? Poniżać? Wielbić? Czy chciałbym z nią świństwa, czy anielstwa? Było dla mnie ważne, żeby tarzać się w niej czy żeby ją objąć ramieniem, przytulić? Bo ja wiem, bo ja wiem, w tym sęk, nie wiem… Mógłbym wziąć ją pod brodę i zajrzeć w oczy, bo ja wiem, bo ja wiem… I plunąć w usta. A przecież ciążyła mi na sumieniu, wyłaniała się, jak ze snu, z ciężką, wlokącą się, jak włosy rozpuszczone, rozpaczą… I wtedy kot wydawał się straszniejszy…
W rozwałęsaniu zaszedłem do wróbla – mimo iż coraz bardziej mi doskwierało, że wróbel gra rolę niewspółmierną ze swoim znaczeniem i, choć z niczym nie można go związać, ciągle się nasuwa, na marginesie ciąży nieruchomo. Jednakowoż (myślałem przechodząc powoli drogę rozpaloną i zagłębiając się w wyschnięte trawy) nie dawało się zaprzeczyć, istniały pewne zbieżności, choćby ta, że kot, wróbel, to dosyć pokrewne, zresztą kot jada wróble, ha, ha, jaka lepka, ta pajęczyna związków! Dlaczego jest się wydanym na łaskę i niełaskę skojarzeń? To jednak było drugorzędnej natomiast rzeczywiście wyglądało, że coś wybija się powoli na plan pierwszy, coraz bardziej znaczące, już dość natrętne… i wywodzące się z faktu, że ja kota nie tylko udusiłem, ale i powiesiłem. Zgoda, powiesiłem, bo nie wiedziałem co robić ze ścierwem, wieszanie nasunęło mi się mechanicznie, po tylu naszych hecach z wróblem z patykiem… ze złości powiesiłem, z furii nawet, że dałem się wciągnąć w głupią awanturę, więc żeby się zemścić, także żeby wypłatać psikusa, uśmiać się i jednocześnie skierować podejrzenie w inną stronę – zgoda, owszem, zgoda – ale w każdym razie powiesiłem i to powieszenie (choć moje własne, ze mnie pochodzące) przyłączyło się jednak do powieszenia wróblowatego i patykowatego – trzy powieszenia, to już nie dwa powieszenia, oto fakt. Goły fakt. Trzy powieszenia. Stąd więc wieszanie zaczynało wzbierać w tym upale, bez jednej chmurki, i nie było to tak zupełnie od rzeczy iść w gąszcz, do wróbla, żeby zobaczyć, jak wisi – to samo z siebie się nasuwało, mnie błąkającemu się przecież w oczekiwaniu na coś, co by w końcu nasunęło się, zapanowało. Zobaczyć, jak wisi?… Zatrzymałem się u samego wejścia do krzaków i stałem z nogą wysuniętą, w trawie, lepiej nie, dać spokój, jeśli tam pójdę to od tego wieszanie przybierze na sile, wiadomo, trzeba uważać… kto wie, ba, prawie na pewno, gdybyśmy do wróbla nie zachodzili, nie stałby się on tak… z tym lepiej ostrożnie! I stałem w miejscu wiedząc doskonale, że te wszystkie wahania tylko wzmogą wagę mego ruszenia naprzód, w krzaki… które nastąpiło. Wszedłem. Cień i przyjemnie. Zerwał się motyl. Już jestem – kopuła z krzaków i wnęka, ciemniej, tam wisi na drucie… jest.