Zawsze zajęty tym samym, robiący to samo – wisiał, jak wtedy, gdyśmy z Fuksem tu weszli – wisiał i wisiał. Przypatrywałem się kulce zeschłej, coraz mniej podobnej do wróbla, zabawne, śmiać się, nie, lepiej nie, ale z drugiej strony nie bardzo wiedziałem co, gdyż ostatecznie, jeśli już tu byłem, to chyba nie po to tylko żeby patrzyć… brakowało mi stosownego gestu, może pozdrowić ręką, coś powiedzieć… nie, lepiej nie, przesada… Jak ścielą się plamy słoneczne na ziemi czarnej! A ten robak! Pień, świerk okrągły! Otóż pewne, że jeśli tu przyszedłem i tu jemu przyniosłem moje powieszenie kota, to to nie jest wcale bagatela, a czyn, którego dokonałem na sobie, amen. Amen. Amen. Listki zwijają się na brzegach, to z upału. Co mogło być w tej puszce porzuconej, kto ją porzucił? O, mrówki, nie zauważyłem. Chodźmy już. Jak dobrze, że złączyłeś swoje powieszenie kota z powieszeniem wróbla, teraz to zupełnie co innego! Dlaczego co innego? Nie pytaj. Chodźmy, co to za szmata? Już otwierałem furtkę do ogródka i słońce mnie przypiekało z nieba rozrzedzonego, drgającego. Kolacja. Akurat, jak zawsze, Leon dowcipusium, pierożasiaaa kulkasiaaa papum, a jednak sztuczność i naprężenie kocie zarażały i, choć każdy dokładał starań, aby zachowywać się z całą swobodą, ta naturalność właśnie zalatywała teatrem. Nie żeby oni siebie wzajem podejrzewali, nie, skąd, ale byli w sieci poszlak, już zaplątani w śledzenie, nieuchwytność napierała powodując rodzaj chwytności w powietrzu… nie, nikt nikogo nie podejrzewał, ale też nikt nie mógł ręczyć, czy inni go nie podejrzewają, więc na wszelki wypadek traktowano się uprzejmie, życzliwie… trochę zawstydzeni, że mimo wszystko nie byli dość sobą i że ta rzecz najłatwiejsza w świecie stawała się im trudna, wysilona. Ale bo też całe ich zachowanie uległo jak gdyby skrzywieniu, zaczynało odnosić się, chcieli, czy nie chcieli, do kota i do wszystkich związanych z nim dziwnych rewelacji, Kulka na przykład wystąpiła z pretensjami do Leona, czy do Leny, może do obojga, że zapomnieli jej czegoś przypomnieć, a to z jej strony było poniekąd kocie, jakby ona to tak z powodu kota… Leona gadusium też zawierały w sobie z lekka chorobliwe spaczenie, zerkające w tamtą stronę… Znałem to, wstępowali w moje ślady, wzrok stawał się pracowity, zaczynał unikać spotkania wprost z cudzą twarzą, myszkował po kątach, wybiegał w głąb, szukał, sprawdzał, na półce, za szafą… i ta doskonale znana tapeta, owa firanka familijna, stawały się puszczą lub osiągały zawrotne odległości owych archipelagów, lądów na suficie. A nuż… A jeśli… Och, były to na razie lekkie manie, tiki, nieznaczne zmanierowanie, jeszcze niewinne, daleko im było do stanu, w którym, jak w gorączce, dokonuje się obłędnych kalkulacji obliczając stosunek kwadratów podłogi do barwnych pasów na kilimie, bo a nuż, a jeśli… I, naturalnie, nie unikali kociego tematu, owszem, rozmawiali i o kocie; ale rozmawiali o kocie już dlatego, że nierozmawianie o kocie byłoby gorsze niż rozmowa o kocie itd. itd. etc. etc. etc.
Ręka Leny. Na obrusie, jak zawsze, obok talerza i tuż przy widelcu, w świetle lampy oświetlającym – widziałem ją, jak niedawno widziałem wróbla, leżała tu, na stole, jak tam na gałęzi on wisiał… ona tu, on tam… i próbowałem z wielkim trudem, jakby od tego dużo zależało, próbowałem dobrze uprzytomnić sobie, że gdy ona tutaj jest, on tam jest… jest, jak patyk i jak kot… jest w swoim gąszczu, w wieczorze już nocnym po drugiej stronie drogi, w krzakach, gdy ona, ręka, tu, na obrusie, pod lampą… robiłem to, być może, tytułem eksperymentu, przez ciekawość nawet, ale ze wszystkich sił, naprawdę w pocie czoła, ciężko pracowałem, cóż jednak, on tam, ona tu, i natężania się moje, wysilenia, nie mogły wyjść poza to, było to ubogie, nie, nie chciało się złączyć – i ręka leżała spokojnie na białym obrusie. Na nic. Na nic. Och, och,
ręka ujmuje widelec, ujmuje – nie ujmuje – zbliża palce, nakrywa palcami widelec… Moja ręka, obok mego widelca, przysuwa się bliżej, ujmuje – nie ujmuje – raczej nakrywa go palcami. Przeżywałem po cichu ekstazę tego porozumienia, choć fałszywego, choć jednostronnego, przeze mnie przyrządzanego… Ale, tuż obok była łyżka, o pół centymetra od mojej ręki i, akurat tak samo, o pół centymetra od jej ręki znajdowała się łyżka – czy oprzeć się bokiem dłoni o łyżkę? Mogę to zrobić nie zwracając niczyjej uwagi, dystans jest maleńki. Robię – już osunęła się moja ręka i dotyka łyżki – i widzę, że jej ręka też się osunęła i też dotyka tamtej łyżki.
W czasie rozbrzmiewającym, jak gong, wypełnionym po brzegi, kaskada, wir, szarańcza, chmura, droga mleczna, pył, dźwięki, zdarzenia, to to, to tamto, etc. etc. etc… Taki drobiazg na granicy samej przypadku i nieprzypadku, co można wiedzieć, może tak, a może siak, osunęła się jej ręka, a może umyślnie, a może na pól umyślnie, na pół bezmyślnie, fifty, fifty. Kulka zdejmuje pokrywkę, Fuks wyciąga sobie mankiet…
Następnego rana wczesnym rankiem wyruszyliśmy na wycieczkę w góry.
Był to pomysł Leona, nienowy, od dawna już ględził, że ja wam zadam coś nowego, podpuszczę wam w górach ojczystych dziwną słodycz, wyfurczę istny smakołyk łyku – sieńkowaty, co tam Turnie, Kościeliska, Morskie Oko, łapcie za przeproszeniem stareńkowate, pocztówkowate, chy, chy, wylizane, wymiętoszone, turystyka ze starej pończochy guano – wata, ja wam wysupłam z górskiej panoramy gędźbę nad gędźbami, garść, mówię, widoków first klas prima że dusza kic na całe życie skarb i sen, cudum cudowatum, w cudenkowatości swojej jedynum marzennie marzonum urokowatum. Zapytacie, skąd? Odpowiem, żem przypadkowo zabłądził, ile lat temu?… dwadzieścia siedem… w lipcu, jak dziś pamiętam, zabłądziłem w Kościeliskiej i zalazłem – znalazłem taką ci panoramę kotlinowatą w bok, ze cztery kilometry, furką można i tam jest nawet schronisko, ale opuszczone, bank kupił, owszem, informowałem się, mają reformy przeprowadzać, powiadam, kto tego nie widział!… Zjawiskowość, rzekłbym, w połączeniu z girlandą natury, marzycielskość trawusi, kwiatusi, drzewusi i jakieś zestrumienienie z poezją szemrze wraz z wygórzeniem się rozgórskim i rozdołowatym w duchu ciemnej zieleni ale z wyniosłością wzniosłą i jedyną, oj, dana, Boże, tutti frutti, palusium lizusium! Można by na dzień, dwa, się wybrać furkami, z pościelą i frykasem podróżnym, słowo honorowe, na całe życie, na całe życie, kto raz oczy tym rozmarzył, ha, ha, ha! Ja dotąd tym żyję, przysiągłem sobie, jeszcze raz przed śmiercią, Boże, Boże, lata mijają, przysięgi dotrzymam!… Dopiero jednak po kocie perspektywa takiego przewietrzenia się, rozrywki, zmiany, stała się o tyle kusząca, o ile w domu stawało się nam duszno… i Kulka po rozmaitych „myślałeś aż wymyśliłeś” i „nie gadaj, Leon, nie gadaj” zaczęła życzliwiej odnosić się do tego pomysłu, zwłaszcza gdy Leon zauważył, że byłaby to dogodna forma towarzyskiego rewanżu wobec dwóch przyjaciółek Leny, przebywających w Zakopanem. W końcu tedy naleganiom Leona, żeby „wynurzyć się knurem z nory”, odpowiedziały działania Kulki, kulinarne i inne, iżby ów towarzyski rewanż wypadł jak się patrzy.
Tak więc, podczas gdy układ patyk – wróbel – kot – usta – ręka itd. itd. (ze wszystkimi odnogami, rozgałęzieniami, mackami), gdy, mówię, ten układ trwał, świeży nurt, zdrowszy, zawitał, wszyscy chętnie zgodzili się, Kulka w przystępie dobrego humoru ostrzegała mnie i Fuksa, że „będzie słodko”, gdyż obie te przyjaciółki Leny były świeżo po ślubie, w wycieczce wezmą więc udział aż trzy parki „w miodowym stanie” i to będzie przyjemna towarzyska rozrywka, o ileż bardziej oryginalna niż zwykłe wycieczki do miejsc już „zbanalizowanych”. Naturalnie i to działo się względem kota. Kot był spiritus movens, gdyby nie kot nikt by się nie kwapił do tej wycieczki… ale w każdym razie to zarazem nas odrywało od kota… przynosiło ulgę… w ostatnich dniach zapanowała jakaś nieruchawość, nic nie chciało się dziać, kolacje, jedna za drugą, jak conocny księżyc, bez zmian, a konstelacje, zespoły, figury, uległy pewnemu zużyciu, bladły… zaczynałem się obawiać, że to Lak już zaślimaczy się na zawsze, niczym chroniczna choroba, chroniczne jakieś powikłanie… Więc lepiej żeby co zaszło, choćby ta wycieczka. I jednocześnie dziwił mnie nieco ferwor Leona, który ciągle wracał do owego dnia sprzed dwudziestu siedmiu laty, kiedy to zabłądził i odkrył tak wspaniały widok (wal, bij, męcz, nie skleję, miałem wtedy koszulinę, uważasz pan, kawkowatej maści, tę samą co na fotce, ale jakie porteliansy?… Bozia, ta wiesz, ja nie wiem, przepadupcium, zapadupcium, tam coś tak jakoś tego gdzieś i nogi, nogi myłem, gdzie myłem, w czym myłem, Bozia, Bozia, niby coś tam mi wraca, nie wraca, Jezusiek, Maryśka, bidna moja łepete, myślę i myślę…) to więc mnie dziwiło, a także wydawała mi się coraz bardziej znamienna ta zbieżność, że on i ja tonęliśmy, każdy w swoim, na swój sposób, on w przeszłości, ja w tych tam drobiażdżkach.