Выбрать главу

Pokazano nam jeszcze sąsiedni pokój, taki sam, ale nieco tańszy, gdyż nie łączył się bezpośrednio z łazienką. Fuks usiadł na łóżku, pani dyrektorowa Wojtysowa na krzesełku i w rezultacie ten tańszy pokój został przez nas wynajęty, z utrzymaniem, o którym dyrektorowa mówiła „panowie sami zobaczą”.

Śniadanie i obiad mieliśmy spożywać u siebie, a kolację na dole, z rodziną. – Wracajcie panowie po rzeczy, a ja tu z Katasią przygotuję wszystko.

Pojechaliśmy po rzeczy.

Wróciliśmy z rzeczami.

Rozpakowaliśmy się, a Fuks tłumaczył, że się udało, pokój niedrogi, tamten, co mu polecono, na pewno droższy… a do tego dalej… Wyżerka będzie dobra, zobaczysz! Mnie coraz bardziej nużyła jego twarz rybia i… spać… spać… podszedłem do okna, wyjrzałem, prażył się tam ten mizerny ogródek, dalej płot i droga, a za nią dwa świerki, które wyznaczały miejsce w zaroślach, gdzie wisiał wróbel. Rzuciłem się na łóżko, zawirowałem, zasnąłem, usta wyśliznięte z ust, wargi będące bardziej wargami dlatego, że mniej były wargami… ale już nie spałem. Byłem obudzony. Nade mną stała ta gospodyni. Był ranek, ale ciemny, nocny. Tylko, że nie był to ranek. Ona budziła mnie: – Państwo proszą na kolację. Wstałem. Fuks już buty nakładał. Kolacja. W stołowym, ciasnej klitce z kredensem lustrzanym, kwaśne mleko, rzodkiewki, i wymowa pana Wojtysa, ex dyrektora banku, z sygnetem, ze złotymi spinkami:

– Ja, uważa pan kochanieńki, przydzieliłem się teraz własnej połowicy mojej do dyspozycji i używany jestem do posług szczególnych, jak kran nawali, albo radio… Więcej masełka do rzodkiewek radziłbym, masełko prima…

– Dziękuję.

– Gorąc, burzą skończyć się musi, przysięgam na najświętszą świętość, na jaką mnie stać, mnie i grenadierów moich!

– Słyszałeś papa grzmoty, za lasem, daleko? (To Lena, jeszcze nie dość przeze mnie zobaczona, w ogóle mało co widziałem, w każdym razie ex dyrektor, czy też ex szef wyrażał się malowniczo). – Sugerowałbym jeszcze odrobinusię mleka kwaskowatego, moja żona spec specyficzny od kwaśnego mlimli, a cały cymes, proszę ja panoczka mojego, w czym? W garnku! Dobroć skwaszenia się mlecznego zależy bezpośrednio od właściwości mlekowatych garnka. – Co ty tam wies, Leon! (To pani szefowa wtrąciła). – Jam bridżysta, panoczkowie moi, ex bankowiec, obecnie bridżysta, za specjalnym zezwoleniem żonowatym w godzinach popołudniowych, a w niedzielę, nocnych! A, panowie z myślą o studiach? W sam raz, jak ulał, akuratnie spokój i cisza, intelekt może się pławić jak w kompocie… Ale niezbyt słuchałem, pan Leon miał głowę baniowatą, krasnoludkowatą, łysina najeżdżała stół, wzmocniona błyskiem binokli sarkastycznym, obok Lena, jezioro, grzeczna pani Leonowa siedząca na okrągłości swojej i wynurzająca się z niej aby zawiadywać kolacją z rodzajem poświęcenia, którego jeszcze nie uchwyciłem, Fuks coś mówił blado, biało, z flegmą, jadłem pieróg, czułem się nadal sennie, mówiono, że kurz, że sezon jeszcze się nie zaczął, pytałem, czy noce chłodniejsze, skończyliśmy pieróg, pojawił się kompot i, po kompocie, Katasia podsunęła Lenie popielniczkę, która pokryta była siatką z drucików, ni to echo, słabowite echo, tamtej siatki (łóżka), na której noga, gdym wszedł do pokoju, kiedy to stopa, trochę łydki, na siatce łóżka etc. etc. Wyślizgująca się warga Katasina znalazła się w pobliżu ustek Leny.

Zawisłem nad tym, ja, po opuszczeniu tamtego tam, w Warszawie, wsadzony w to tutaj, rozpoczynający… zawisłem na chwilę jedną, ale odeszła Katasia, Lena przesunęła popielniczkę na środek stołu – i zapalałem papierosa – nastawiono radio – pan Wojtys zabębnił palcami po stole i zanucił melodyjkę, coś jak ti-ri-ri, ale urwał – znowu pobębnił, znowu zanucił i urwał. Było ciasno. Pokój był za mały. Usta Leny stulone i rozchylone, ich nieśmiałość… i już nic więcej, dobranoc, idziemy na górę.

Rozbieraliśmy się i Fuks powrócił do swoich skarg na Drozdowskiego, na szefa, z koszulą w rękach żalił się biało i blado, ryzo, że Drozdowski, że z początku byli ze sobą idealnie, że jakoś to się zepsuło, siak, owak, zacząłem mu działać na nerwy, wyobraź sobie, bracie, działam mu na nerwy i niech palcem ruszę działam mu na nerwy, czy ty rozumiesz, działać na nerwy szefowi, siedem godzin, znieść mnie nie może, widać, że stara się na mnie nie patrzyć, siedem godzin, jak przypadkiem spojrzy odskakuje oczami, jakby się sparzył, siedem godzin! Sam nie wiem – mówił zapatrzony w swoje buty – mnie czasem chce się na kolana paść i zawołać, panie Drozdowski, przepraszam, przepraszam! Ale za co? A przecie i on nie ze złej woli, ja jego naprawdę denerwuję, mnie koledzy radzą, żebym cicho sza, jak najmniej mu w oczy właził, ale – wybałuszył się na mnie rybio, z melancholią – ale co ja mogę włazić, albo nie włazić, jak w tym samym pokoju siedem godzin jesteśmy razem, chrząknę, ręką ruszę, a on już wysypki dostaje. A może ja śmierdzę? I te biadolenia Fuksa odepchniętego łączyły mi się z moim wyjazdem z Warszawy, niechętnym, gardzącym, obaj, on i ja, wyzuci z… niechęć… i w tym pokoju podnajętym, nieznanym, w domu przygodnym, przypadkowym, rozbieraliśmy się jak odepchnięci, odtrąceni. Jeszcze mówiliśmy o Wojtysach, że familijny nastrój, zasnąłem. Obudziłem się. Noc. Ciemno. I upłynęło z parę minut zanim, zaszyty pod prześcieradłem, odnalazłem siebie w pokoju z szafą, ze stolikiem, z karafką i pojąłem moje położenie względem okien i drzwi – co mi się udało dzięki wytrwałemu a cichemu wysiłkowi mózgowemu. Długo wahałem się, co robić, spać, czy nie spać… nie chciało mi się spać, nie chciało mi się i wstawać, więc głowiłem się, wstawać, spać, leżeć, wreszcie wysunąłem nogę i siadłem na łóżku, a kiedy siadłem, zamajaczyła mi się biaława plama okna zasłoniętego i, zbliżywszy się boso, uchyliłem rolety: tam, za ogródkiem, za płotem, za drogą, tam było miejsce gdzie wisiał wróbel powieszony wśród gałęzi pogmatwanych, z ziemią czarną u dołu, na której były tekturka, blaszka, szczapa, tam gdzie czuby świerków pławiły się w nocy rozgwieżdżonej. Zasłoniłem okno, ale nie odszedłem, gdyż przyszło mi na myśl, że Fuks może mi się przypatrywać.

Rzeczywiście, nie słychać było jego oddechu… a jeśli nie spał, to widział, że ja przez okno wyglądałem… co nie byłoby niczym zdrożnym, gdyby nie noc i ptak, ptak w nocy, ptak z nocą. Gdyż moje wyglądanie przez okno musiało dotyczyć ptaka… i to mnie zawstydziło… ale cisza przedłużająca się zanadto i zbyt zupełna przemieniła mi się szybko w pewność, że jego nie ma, tak, nie było go, na jego łóżku nikt nie leżał. Odsłoniłem okno i w poświacie gwiaździstych rojów ukazała mi się pustka tam, gdzie miał być Fuks. Dokąd poszedł?

Do łazienki? Nie, szmer wody, dochodzący stamtąd, był samotny. Ależ w takim razie… a jeśli on poszedł do wróbla? Nie wiadomo skąd przyszło mi to do głowy, ale od razu wydało się nie niemożliwe, mógł pójść, jego wróbel zainteresował, on w krzakach rozglądał się szukając jakiegoś wytłumaczenia i ta ryża, flegmatyczna gęba nadawała się do takich badań, to było podobne do niego… zastanawiać się, kombinować, kto powiesił, dlaczego powiesił… ba, a jeśli ten dom wybrał, to może, między innymi, i ze względu na wróbla (ta myśl była już trochę naciągnięta, ale utrzymywała się, jako dodatkowa, na.drugim planie), dość, że obudził się, albo może w ogóle nie spał, ciekawość go wzięła, wstał, poszedł, może żeby sprawdzić jakiś szczegół i żeby rozejrzeć się po nocy?… bawił się w detektywa?… Byłem skłonny w to uwierzyć. Coraz bardziej byłem skłonny w to uwierzyć. Nic mi to nie szkodziło, ostatecznie, ale wolałbym żeby pobyt u Wojtysów nie zaczynał się od takich buszowań nocnych, a, druga rzecz, irytowało mnie trochę, że wróbel znowu się nasuwa, wchodzi nam w paradę, i jakby się puszył, nadymał, udawał ważniejszego, niż jest – i gdyby rzeczywiście ten głupiec poszedł do niego, to wróbel stanie się już personatem, odbierającym wizyty! Uśmiechnąłem się. Ale co teraz? Nie wiedziałem, co robić, ale nie chciało mi się wracać do łóżka, nałożyłem spodnie, otworzyłem drzwi na korytarz, wychyliłem głowę. Pusto i chłodniej, na lewo ciemność blada w miejscu, gdzie zaczynały się schody, było tam małe okienko, nasłuchiwałem, ale nic… Wyszedłem na korytarz i jakoś mi się nie spodobało, że on niedawno po cichu wychodził, a teraz ja po cichu wychodzę… w sumie te dwa wyjścia były czymś nie tak niewinnym… I, gdy opuściłem pokój, odtworzyłem sobie w myśli rozkład domu, rozgałęzienia pokojów, kombinacje ścian, sionek, przejść, sprzętów i nawet osób… czego nie znałem, z czym ledwie się zapoznawałem.