Nie mówiąc już, że znowu rosły moje podejrzenia, czy to nie on, czy nie on palce maczał… we wróblu… w patyku… Ileż razy już powiedziałem sobie, że nonsens! A przecież było w nim coś, tak, coś w nim było, jego twarz łysa i kulista z binoklami krzywiła się boleśnie, ale i łakomie, łakomstwo było oczywiste i było to łakomstwo chytre… wtem zrywa się od stołu i zaraz wraca z zasuszonym badylem: – To oto stamtusium! Do dziś przechowusium! Stamtąd, z miejsca tego cudowniukowategomusium, tylko że diabli wiedzą… z łąki zerwałem?… czy z drogi?…
Stoi z badylem w ręce, łysogłowy, mnie zaś się roi: – Badyl… badyl… patyk?… i nic.
Tak przeszły dwa, trzy dni. Wreszcie, gdy o siódmej rano ładowaliśmy się na furki, mogłoby się zdawać iż rzeczywiście bierzemy rozbrat: przed nami dom, ale już w stadium porzucenia, naznaczony piętnem rychłej samotności, pozostający pod opieką Katasi, której wydano instrukcje tyczące rozmaitych ostrożności, żeby na wszystko baczyła, drzwi nie zostawiała otworem – w razie czego niech Katasia do sąsiadów zastuka – te jednak dyspozycje dotyczyły już czegoś, co za chwilę miało pozostać poza nami, w tyk, tak się stało. Ruszyły szkapy w brzasku obojętnym, po drodze piaszczystej, dum zniknął, para srokatych kobył kłusowała, góral przed nami, furka trzęsła i skrzypiała, na wymoszczonych siedzeniach Ludwik, Lena i ja (Leonowie z Fuksem jechali pierwszą furką) z oczami nie wyspanymi… po zniknięciu domu pozostał już tylko sam ruch, podskakiwanie na wybojach, senne hałasy jazdy, oraz przesuwanie się rzeczy… ale wycieczka jeszcze się nie rozpoczęła, mieliśmy naprzód zajechać do pensjonatu żeby zabrać jedno z młodych małżeństw. Trzęsienie. Zajeżdżamy, młoda para z pakuneczkami rozmaitymi włazi na furkę, śmiechy, całusy z Leną nie dość rozbudzone, rozmowa, ale niemrawa, nikłe wszystko…
Wynurzyliśmy się na szosę i zapadli w otwierający się kraj, jedziemy. Powolne kłusowanie koni. Drzewo. Zbliża się, mija, przepada. Płot i dom. Pólko czymś zasadzone. Pochyłe łąki i krągłe wzgórki. Wóz drabiniasty. Szyld na beczce. Samochód mija, rozpędzony. Jazdę wypełniało trzęsienie, skrzypienie, kołysanie, kłus, zady końskie i ogony, góral z batem, a nad tym niebo wczesnego poranka i słońce, już nudne, już zaczynające szczypać w szyję. Lena podskakiwała i chwiała się wraz z furką, ale nie było to ważne, w ogóle nic nie było ważne w powolnym znikaniu jakim jest jazda, byłem pochłonięty, ale czymś innym, to coś nie miało ciała, było stosunkiem szybkości z jaką przewijały się przedmioty bliższe do powolniejszego przesuwania się przedmiotów dalszych, a także tych, bardzo dalekich, prawie stojących w miejscu – to mnie pochłaniało. Myślałem, że w czasie jazdy rzeczy ukazują się tylko, żeby zniknąć, rzeczy są nieważne, a też nieważny krajobraz, jedyne co pozostaje, to ukazywanie się i przepadanie. Drzewo. Pole. Nowe drzewo. Mija.
Byłem nieobecny. Zresztą (myślałem) prawie zawsze jest się nieobecnym, lub raczej nie w pełni obecnym, a to wskutek naszego ułamkowego, chaotycznego i prześlizgującego się, niecnego i podłego obcowania z otoczeniem; a już ludzie biorący udział w towarzyskiej zabawie, dajmy na to w wycieczce (kombinowałem) bodaj i w dziesięciu procentach nie są obecni. A już w naszym wypadku napierająca fala rzeczy i rzeczy, widoków i widoków, taka rozległość po tak niedawnym, wczorajszym zaledwie, zamknięciu w obrębie ciasnych grudek, pyłków, zeschnięć, szpar etc. etc. popryszczeń i szklanek, butelek, włóczek, korków etc. etc. oraz figur, z nich powstających etc. etc. była wprost roztapiająca, rzeka olbrzymia, zalew, powódź, wody niezmierzone. Ginąłem, obok mnie ginęła Lena. Trzęsienie. Kłusowanie. Skąpe rozmówki senne z nową parą. Nic właściwie, tylko to, że oddalam się z Leną od domu, w którym pozostała Katasia, i że z każdą chwilą jesteśmy dalej i za chwilę będziemy jeszcze dalej i że tam dom, furtka, drzewka obielone i przywiązane do palików, i że tam jest dom, my coraz dalej.
Ale powoli furka nasza nabierała animuszu, nowa parka, on, Luluś, ona, Lulusia, zaczynała się ożywiać i wkrótce, po wstępnych „oj, Lulu, czy ja termosu nie zapomniałam” oraz „Lula, zabierz ten plecak, uwiera mnie”, oddali się lulusiowaniu na całego.
Lulusia, młodsza od Leny, pulchniutka i różowiutka, z dołeczkami cacy, z paluszkami a kuku, z torebką, z chusteczką, z parasolką, z rouge, z zapalniczką, wierciła się w tym wszystkim i paplała hi-hi-hi, to ta szosa do Kościeliskiej, trzęsie, lubię, dawno się nie trzęsłam, ty Lulu, kiedy się trząsłeś, co za ganeczek, Lena, popatrz, ja bym tu sobie salonik, a Lulu tam, gdzie duże okno, gabinet, tylko karzełki bym wyrzuciła, nie znoszę karzełków, Lena, lubisz karzełki? Nie zapomniałeś filmów? A lornetka? Lulo, ojej, jak ta decha wrzyna mi się w pupkę, aj, aj, co robisz, co to za góra? A Luluś był akurat, jak Lulusia, choć krępy, z grubymi łydami… ale pucułowaty, roztrzęsiony, zaokrąglony w bioderkach, z zadartym noskiem, z wzorzystymi pończochami, z kapelusikiem tyrolskim, z aparatem fotograficznym, z oczkami niebieskimi, z neseserem, z tłustymi rączkami, w pumpach. Upojeni tym, że stanowią parkę Lulusiów – on, Luluś, ona, Lulusia, – oddawali się lulusiowaniu i jedno drugiemu podbijało bębenka, tak więc, gdy Lulusia ujrzawszy ładną willę zaznaczyła, że jej mama przyzwyczajona jest do wygód, Luluś napomknął, że jego mama co roku wyjeżdża do wód za granicę i dodał, że jego mama ma kolekcję chińskich abażurów, a wtedy Lulusia, że jej mama ma siedem słoni z kości słoniowej. Paplaniu temu niepodobna było odmówić uśmieszku, ten zaś uśmieszek dodawał im werwy i znowu paplali, i paplanie łączyło się z nieistotnością, przesuwającą się monotonnie w kłusie koni, w ruchu oddalającym, który rozkładał krainę na koncentryczne kręgi, krążące szybciej lub wolniej. Ludwik wyciągnął zegarek.
– Wpół do dziesiątej.
Słońce. Upał. Ale powietrze świeże.
– Przekąsimy sobie.
Więc jednak ja z Leną naprawdę oddalam się – ważne, dziwne, doniosłe, jak mogłem nie połapać się dotąd w tej doniosłości, wszystko przecie tam w domu zostało, lub przed domem, tyle, tyle, od łóżka do drzewka i nawet aż do ostatniego dotykania łyżki… a tu teraz bezdomni… gdzie indziej… a dom oddala się z konstelacjami i z figurami, z całą tą historią i już, już jest „tam”, jest „tam” i wróbel jest „tam”, w krzakach, z plamami słonecznymi na czarnej ziemi, które też są „tam”… o, doniosłe, tylko że myśl moja o tej doniosłości też jakaś oddalająca się bez przerwy i w oddalaniu słabnąca… pod napływem krajobrazów. (Ale jednocześnie i z całą trzeźwością, choć niejako kącikami oczu, dostrzegałem fakt, godny uwagi: wróbel oddalał się, ale istnienie jego nie osłabło, stało się jedynie istnieniem oddalającym się, oto wszystko).