– Sznytki, gdzie masz termos, daj ten papier, Lulo, odczep się, gdzie kubki co nam dała mama, uważaj! Głupiś! Głupiaś! Ha, ha, ha!
Tamto było już nieaktualne; ale było aktualne, jako nieaktualne. Twarzyczka Leny była drobna, nikła, ale twarz Ludwika też była, jakby nie żył, zniweczona przestrzenią, która rozciągała się po zaporę łańcucha górskiego, który z kolei rozciągał się, zakończony u samego krańca odległości górą o nieznanej nazwie. W ogóle nie znałem większości nazw, co najmniej połowa rzeczy oglądanych była nie nazwana, góry, drzewa, chwasty, warzywa, narzędzia, osiedla. Byliśmy na wyżynie.
Co Katasia? W kuchni? Ze swoją war… i zerknąłem na usteczka, co z nimi z dala od tamtej insynuacji, jak miewają się oderwane od… ale nic, były to usta jadące furką na wycieczkę, zjadłem kawałek indyka, Kulka smaczne przygotowała prowianty.
Powoli zaczynało wytwarzać się na furce nowe życie, jakby na odległej planecie, i tak, Lena, a nawet Ludwik, dawali się wciągać Lulusiom w lulusiowanie i „co ty wyrabiasz, Ludwik!” zawołała Lena, on zaś „ucisz się, mała!”… podglądałem z cicha, nie do uwierzenia, a więc tacy też mogli być? A więc tacy byli? Dziwna jazda, nieoczekiwana, zaczęliśmy zjeżdżać z wyżyny, rozległości jęły się skracać, wzdęcia ziemi załaziły z obu stron, Lena groziła mu paluszkiem, on mrużył oczy… lekkomyślna, powierzchowna, wesołość, ale w każdym razie byli do niej zdolni… ciekawe… ale ostatecznie oddalenie miało swoje prawa i w końcu ja sam zdobyłem się na parę żarcików, do licha, byliśmy przecież na wycieczce!
Góry, nadciągające już od dawna, wywaliły się nagle z zewsząd, wjechaliśmy w dolinę, tu przynajmniej cień błogosławiony zalegał aż po zbocza, kwitnące na wysokościach rozsłonecznioną zielenią – cisza nie wiadomo skąd, z zewsząd, i chłodek strumieniem płynący, przyjemnie! Zakręt, piętrzą się ściany i szczyty, były to wyrwy gwałtowne, żmudne usypiska, zaokrąglenia zielono – spokojne, czuby, lub szpice, poszarpane grzbiety i piony stromo spadające, których czepiały się krzaki, – dalej głazy na wysokościach, łąki obsuwające się w ciszy, która wylęgała, niepojęta, powszechna, nieruchoma, rozlegająca się i tak przemożna, że turkot naszej furki i jej toczenie się maleńkie, były jak gdyby osobno. Panoramy utrzymywały się czas jakiś, po czym występowało coś nowego napierając, nagie to było, albo pogmatwane, lub połyskujące, czasem bohaterskie, czeluście, stwardnienia, rysy, wariacje kamieni zwisających, po czym w rytmach wstępujących, zstępujących, zrobionych z krzaków, drzew, ran, uszkodzeń, zawaleń, nadpływały, na przykład, idylle, nieraz słodkie, nieraz koronkowe. Rozmaite rzeczy – rozmaite rzeczy – dziwne dystanse, oszałamiające skręty, przestrzeń uwięziona i naprężona, nacierająca lub ustępująca, zwijająca się i skręcająca, uderzająca w górę lub w dół. Ruch ogromny nieruchomy.
– Lula, ojej!
– Lulo, ja się boję… Ja się boję sama spać! Nagromadzenie, odmęt, zamęt… za dużo, za dużo, za dużo, tłok, ruch, spiętrzanie, wywalanie, pchanie, rozgardiasz generalny, wielkie mastodonty wypełniające, które w mgnieniu oka rozpadały się na tysiące szczegółów, zespołów, brył, awantur, w niezgrabnym chaosie, i nagle te szczegóły wszystkie znów skupiały się w przemożnym kształcie! Akurat, jak wtedy, w krzakach, jak przed murem, wobec sufitu, jak przed kupą śmieci z dyszlem, jak w pokoiku Katasi, jak wobec ścian, szaf, półek, firanek, gdzie przecież także formowały się kształty – tylko że tam drobiazgi, tu była burza rycząca materii. A ja takim już stałem się czytelnikiem martwej natury, że mimo woli badałem, szukałem i rozpatrywałem, jakby tu co było do odczytania i sięgałem po coraz nowe kombinacje, które furka nasza maleńka wytaczała, turkocząc, z łona górskiego. Ale nic, ale nic. Ptak ukazał się podniebny – najwyższy i nieruchomy – sęp, jastrząb, orzeł? Nie, nie był to wróbel, ale przez to samo, że nie był wróblem, był jednak nie – wróblem, a będąc nie – wróblem, był cokolwiek wróblem…
Boże! Jakżeż mnie uraczył widok tego ptaka jedynego, wzbitego ponad wszystko, naczelnego! Punkt najwyższy, punkt królujący. Czyżby? Tak bardzo więc byłem zmęczony nieładem, tam, w domu, tamtą mieszaniną, chaosem ust, wieszania, kot, czajnik, Ludwik, patyk, rynna, Leon, walenie, dobijanie, ręka, wbijanie, szpilka, Lena, dyszel, wzrok Fuksa itd. itd. etc. etc. etc. jak we mgle, jak w rogu obfitości, zamęt… A tu w lazurze ptak królujący – hosanna! – i jakim cudem ten punkcik daleki zapanował, jak wystrzał armatni, a odmęty, zamęty, legły mu u stóp? Spojrzałem na Lenę. Wpatrywała się w ptaka.
Który łukiem w bok się uchylił, pozostawiając nas znowu z rozjuszonym rejwachem gór, za którymi były inne góry, każda złożona z miejsc rozmaitych, obfitych w kamyczki – ileż kamyczków? – i tak to co było „za” najeżdżało na pierwsze szeregi armii napierającej, w ciszy dziwnej, poniekąd tłumaczącej się bezruchem wszechruchu, Lulo, ojej, patrz ten kamień! Lula, widzisz, zupełnie nos! Lulusio, patrz, a tam dziadek z fajką! Spójrz się na lewo, widzisz, kopie nogą w bucie z cholewami! Kogo kopie, gdzie kopie, komin! Nowy zakręt zagęszczający, balkon nadpływający, to znów trójkąt – i drzewo, które naraz przykuwa, gdzieś tam uczepione – jedno z wielu – przykuło, ale rozpuściło się, znikło. Ksiądz.
W sutannie. Siedział na drodze, na kamieniu. Ksiądz w sutannie, siedzący na kamieniu, w górach? Czajnik mi się przypomniał, bo ten ksiądz był jak czajnik, tam. Ta sutanna też była extra.
Stanęliśmy.
– Podwieziemy księdza?
Pucołowaty i młody, z nosem kaczym, twarz z chłopska okrągła wystawała z księżego kołnierzyka – spuścił wzrok. – Bóg zapłać – powiedział. Ale nie ruszył się. Włosy kleiły mu się od potu. Gdy Ludwik zapytał dokąd mamy go podwieźć, jakby nie dosłyszał, wsiadł na furkę mamrocząc podziękowanie.
Kłus, turkot, jazda.
– Chodziłem po górach… Trochę zboczyłem z drogi.
– Ksiądz zmęczony.
– A tak… Mieszkam w Zakopanem.
Sutannę miał u dołu zabrudzoną, buty strudzone, oczy jakieś czerwone – czy i noc spędził w górach? Tłumaczył powoli: wybrał się na wycieczkę, zmylił drogę… ale jakżeż w sutannie na wycieczkę? Zabłądzić w terenie przerżniętym doliną? Kiedy wyszedł na wycieczkę? No, właściwie, wczoraj po południu. Po południu na wycieczkę? Nie rozpytując zanadto daliśmy mu tego i owego z naszych prowiantów, jadł wstydliwie, potem już tylko siedział bezradny, a furka nim trzęsła, słońce prażyło, już nie było cienia, pić się chciało, ale nie chciało się wyciągać butelek, jazda tylko i jazda. Cienie głazów i skał wystających biły pionowo w sam dół po bokach i ozwał się szum kaskady. Jechaliśmy. Mnie jak dotąd niezbyt zaciekawiał fakt, przecież ciekawy, że od wieków pewien procent ludzi wyobcowany zostaje sutanną i przydzielony służbie boskiej – branża specjalistów od Boga, funkcjonariuszy niebieskich, urzędników duchowych. Tu wszakże, w górach, ten czarny gość domieszany do naszej jazdy, który nie mieścił się w górskim chaosie będąc extra… rozsadzający, przepełniający… prawie jak czajnik?
To mnie zniechęciło. Ciekawe, gdy ten orzeł, czy jastrząb, wystrzelił ponad wszystko, nabrałem animuszu – a to dlatego chyba (myślałem) że będąc ptakiem odnosił się do wróbla – ale i dlatego, może przede wszystkim dlatego, że zawisł łącząc w sobie wróbla z wieszaniem i pozwalając połączyć w idei wieszania kota powieszonego z wróblem powieszonym, tak, tak, (coraz wyraźniej to widziałem) nadawał on nawet tej idei wieszania cechę dominującą, zawisającą nad wszystkim, królewską… a jeśli zdołam (myślałem) odcyfrować ideę, odkryć główny wątek, pojąć czy choćby wyczuć do czego to prze, przynajmniej na tym jednym odcinku wróbla, patyka, kota, to już łatwiej mi przyjdzie dać sobie radę z ustami i z tym wszystkim, co wokół nich się kręci. Albowiem (próbowałem odczytać szaradę) nie ulega kwestii (i była to bolesna zagadka), że sekretem związku ustno – wargowego jestem ja sam, on we mnie się dokonał, ja, nie kto inny, stworzyłem ten związek – ale (uwaga!) ja wieszając kota włączyłem się (chyba? do pewnego stopnia?) w tamtą grupę wróbla i patyka, należałem więc do obu grup – czyż więc nie wynika z tego, że połączenie Leny i Kataśki z wróblem i z patykiem może się dokonać tylko poprzez mnie? – i czy rzeczywiście ja, wieszając kota, nie ustanowiłem pomostu łączącego wszystko… w jakim sensie? Och, nie było jasne, ale w każdym razie coś tu zaczynało się formować, rodził się embrion jakiejś całości i oto ptak olbrzymi zawisa nade mną – wiszący. Dobrze. Ale do diabła, po cóż ten ksiądz włazi w paradę, z zewnątrz, z innej beczki, niespodziewany, zbędny, idiotyczny?…