Jak czajnik tamten, tam! I moje rozdrażnienie nie było wcale mniejsze, niż tamto… które rzuciło mnie na kota… (tak, ja wcale nie byłem taki pewny, czy wtedy nie rzuciłem się na kota z powodu czajnika, nie mogąc znieść tej kropli przepełniającej czarę… i chyba, żeby dokonaniem byle czego zmusić rzeczywistość do wyłonienia siej tak właśnie jak ciskamy byle co w krzaki, gdzie coś niewyraźnego się rusza)… tak, tak, zaduszenie kota było rozwścieczoną odpowiedzią moją na prowokację, zawartą w bezsensie czajnika?…! Ale w takim razie ostrożnie, klecho, bo któż zaręczy, że i w ciebie czymś nie rzucę i nie zrobię z tobą czegoś… czegoś… Siedział nie domyślając się mojej złości, jechaliśmy, góry i góry, kłus koński, gorąco… Wpadł mi w oko pewien szczególik… ruszał palcami… Bezwiednie rozczapierzał grube palce obu rąk i splatał, ta praca palców, robaczkowa, w dole, między kolanami, była uparta i przykra.
Rozmowa.
– Państwo pierwszy raz w Kościeliskiej? Na co Lulusia głosem zawstydzonej pensjonarki: – Tak, proszę księdza, my w podróży poślubnej, pobraliśmy się w zeszłym miesiącu.
Luluś zaraz doskoczył z minką nie mniej wstydliwie rozkoszną: – Jesteśmy parką od niedawna!
Ksiądz chrząknął, stropiony. Więc Lulusia wciąż po pensjonarsku i jakby składała przełożonej donos na koleżankę: – Oni – wystawiła paluszek na Lenę i Ludwika – oni, proszę księdza, też!
– Niedawno uzyskali pozwolenie na…! – wykrzyknął Lulo.
Ludwik powiedział: – Hmmmrnm! głębokim basem, uśmieszek Leny, milczenie księdza, ach, Lulusiowie, jaki to tonik sobie wynaleźli na tego kapłana!… który wciąż gmerał nerwowo paluchami, było to biedne, nieporadne, chłopskie, i coś mi tak wyglądało, jakby miał jakąś sprawkę na sumieniu, co on zrobił tymi paluchami? I… i… ach… ach… te palce w dole ruszające się… i moje palce… i Leny… na obrusie. Widelec. Łyżka.
Lulo, nie czepiaj się mnie, co sobie pomyśli ksiądz kanonik!
Lula, coś ty, przecie nie będzie miał złych myśli ksiądz kanonik! Lulo, oj, żebyś ty wiedział jak tobie się trzęsie policzek! I nagle… Skręcamy w bok. Przecinamy dolinę, niełatwą i mało widoczną dróżką wjeżdżamy górom w bok! Byliśmy w wąwozie, który się zacieśniał, ale za nim otworzył się boczny, uboczny, jar i kłusowaliśmy wśród nowych szczytów i zboczy, odcięci już zupełnie… i było to uboczne… i nowe drzewa, trawy, skały, takie same, a jednak zupełnie inne, nowe, i wciąż napiętnowane ubocznością, tym skrętem naszym z głównej drogi. Tak, tak, myślałem, mógł coś zrobić, miał coś na sumieniu.
Co? Grzech. Co za grzech? Zaduszenie kota. Głupstwo, cóż to za grzech zakatrupić kota… ale ten człowiek w sutannie i rodem z konfesjonału, z kościoła, z modlitwy, wyłazi na drogę, włazi na furkę i naturalnie zaraz grzech sumienie zbrodnia pokuta tra, la, la, tra, la, la, jakie to ti-ri-ri… wyłazi na furkę i grzech.
Grzech, czyli właściwie kolega, ksiądz kolega, paluchami przebiera mając coś na sumieniu. Jak ja! Koleżeństwo i braterstwo, jak to jemu się przebiera i przebiera tymi paluchami, co też te paluszki, może też zadusiły? Najazd nowych zupełnie spiętrzeń, rozwaleń, nowego wrzenia cudnie zielonego, spokojnego, ciemno modrzewiowego, sosnowego, sennego z lazurem, Lena przede mną, z rękami i cały ten układ rąk – ręce moje, ręce Leny, ręce Ludwika – doznał zastrzyku w postaci rąk księżych paluchowatych, czemu nie mogłem poświęcić dość uwagi, bo jazda, góry, uboczność, Boże święty, Boże miłosierny, dlaczego niczemu nie można poświęcić uwagi, świat jest sto milionów razy za obfity i co ja pocznę z moją nieuwagą, hej, gazda, tańcujecie zbójnickiego, Lula, daj mu żyć, Luluś, odczep się, Lula, ojej, ścierpła mi noga, jedziemy, jedziemy, jazda, dobrze, jedno jasne, ten ptak wisiał za wysoko, i dobrze, że ksiądz – kolega gmera w dole, jedziemy, jedziemy, ruch monotonny, rzeka olbrzymia, napływa, przepływa, turkot, kłus, gorąco, skwar, dojeżdżamy.
Godzina druga po południu. Miejsce obszerniejsze, rodzaj kotliny, łąka, sosny i świerki, sporo głazów wystających z łąki, dom. Drewniany z werandą. W cieniu, za domem, furka, którą przyjechali Wojtysowie z Fuksem i z tamtą parą oblubieńców. Ukazali się we drzwiach, gwar, powitania, wysiadanie, dobrze się jechało, dawno przyjechaliście, zaraz, ta torebka tutaj, już się robi, Leon, weź butelki.;.
Ale byli jak z innej planety. I my także. Nasze przebywanie tutaj było przebywaniem „gdzie indziej” – i ten dom był po prostu domem nie tamtym… tamtym, który tam był.
VII
Wszystko działo się w oddaleniu. To nie dom tamten oddalił się od nas, to myśmy się od niego oddalili… i ten nowy dom w głuszy przeraźliwej i zgubionej, na którą daremnie porywały się nasze hałasy, nie miał własnego istnienia, istniał o tyle tylko, że nie był tamtym… Spadla na mnie ta rewelacja, gdy tylko wysiadłem z furki.
– Puściusieńko tutaj, żywej duszy, cały domuś dla nas, żyć nie umierać, głównie zajadać, hej bracia sokoły dodajcie mi sił, a co, nie mówiusium, pejzażuś jak sokół, potem zobaczycie, naprzód co na zębusia kąsim, kąsim, kąsim, marsz, marsz, allons enfants de la patrie!
– Leon, łyżeczki z saku, Lena, serwetki, prosimy, proszę się rozgościć, każdy niech siada, gdzie wygodniej, ksiądz dobrodziej tutaj, proszę bardzo. Na co odpowiadano: już się robił Rozkaz, pani generałowo! No, siadać! Jeszcze ze dwa krzesełka. Co za festyn! Proszę, pani tutaj… Dawać tu serwetki!
Rozsadzano się przy dużym stole w sieni, skąd kilkoro drzwi wiodło do sąsiednich pokojów, a schody na górę. Te drzwi były otwarte i ukazywały pokoiki nagie zupełnie, z łóżkami tylko i krzesłami, dużo dosyć krzeseł. Stół zastawiony jadłem, humory doskonale – komu jeszcze wina? – ale była to ta wesołość wytwarzana na zabawach, kiedy każdy się weseli żeby innym nie zepsuć humoru, a naprawdę wszyscy są cokolwiek nieobecni, jak na stacji, jak kiedy czeka się na pociąg – i ta nieobecność łączyła się z ubóstwem domu przypadkowego, gołego, bez firanek, szaf, pościeli, rycin, półek, z oknami jedynie, łóżkami, krzesłami. W tej zaś pustce nie tylko słowa, ale i osoby rozlegały się głośniej. Zwłaszcza Kulka i Leon byli jak rozdęci w próżni i huczeli swymi osobami, a huczeniu towarzyszył gwar gości zajadających, w którym wybijały się chichoty Lulusiów i zberezeństwa Fuksa, już nieźle pijanego, który pił, wiedziałem, żeby zapić Drozdowskiego i swoją nędzę z nim, to odstrychnięcie podobne do mojego z rodzicami… on, pechowiec, ofiara, urzędnik denerwujący, zmuszający do zamykania oczu, lub patrzenia w inną stronę. Kulka, wspaniała rozdawczyni sałatek i wędlin, ugaszczająca, zapraszająca, ależ proszę, niechże państwo skosztują, nie zabraknie, głodu nie będzie, już ja gwarantuję itd., itd. – zakrzątnięta aby wszystko wypadło tip top, elegancko, ot taka sobie oryginalna wyprawa i towarzyska rozrywka, ale nikt nie powie, że się nie najadł, nie napił. Także dwojenie się i trojenie Leona, amfitriona, wodza, inicjatora, hej, hej, wszyscy wraz, nie było nas, był las, za króla pasa popuszczaj sasa, allons, allons! A jednak szastanie się i wykrzykniki, rozhowor uczty, wszystko było nie dość obecne i jak podcięte połowicznością jakąś, rachityczną, bladą i kaleką, która osłabiała… aż miałem chwilami wrażenie, iż siebie i innych widzę przez lunetę, z oddalenia. Wszystko jak na księżycu… Więc ta wycieczka – ucieczka nie doprowadziła do niczego, „tamto” tym silniej było im bardziej myśmy usiłowali się oderwać… dość, niech tam, mimo wszystko coś się dzieje, zaczynałem rozróżniać to i owo, dostrzegłem też szczególną ekstazę, która ogarnęła Lulusiów na widok miodowej pary Nr 3, przybyłej z Wojtysami.