I naraz wytworzyła się scena, która mnie z kotem związała… poprzez księdza…
I, jak pierwsza błyskawica chmur ciemnych po nocy, ukazała nas, już z całą wyrazistością, wobec tamtego. Powstanie tej sceny poprzedzone było kilkoma odezwaniami Kulki w rodzaju (do Tola, bardzo uprzejmie) „Panie Tolu, proszę Jadeczce strzepnąć z bluzeczki tę troszkę cukru” (do Leona, żeby wszyscy słyszeli) „Widzisz, Leon, droga nie taka zła, można było śmiało samochodem jechać, a mówiłam żebyś poprosił Tadka o samochód, na pewno by ci nie odmówił, przecież tyle razy proponował, że do naszej dyspozycji…” (do Lulusi, kwaskowato) „Oj, śmichy, chichy, ale torcika to Lulusia nie je”. Tymczasem Fuks sprzątał talerze – nie będąc pewny, czy nam nie działa na nerwy (jak Drozdowskiemu), starał się przynajmniej wkupić w nasze łaski sprzątaniem talerzy – ale w pewnej chwili wstał, wykrzywił swoją rybio podpitą twarz ziewnięciem, i powiedział:
– Wykąpałbym się.
A kąpiel, to był jeden z ulubionych tematów Lulusia, bardziej jeszcze Lulusi – prawie jak „mama” – i już na furce dowiedzieliśmy się, że „ja bez prysznica żyć bym nie mogła” i „nie wiem jak można wytrzymać w mieście nie kąpiąc się dwa razy na dzień” i „moja mama kąpała się w wodzie z sokiem cytrynowym” i „a moja mama co rok jeździła do Karlsbadu”. Gdy więc Fuks zatrącił o kąpiel, że chętnie by się wykąpał, zaraz Lulusia zaczęła lulusiować, że ona i na Saharze wymyłaby się w ostatniej szklance wody „bo woda do mycia ważniejsza, niż woda do picia, a ty, Lulo, nie wymyłbyś się?” itd… ale w miarę szczebiotania zmiarkowała chyba, co i ja zmiarkowałem, że słowo „kąpiel” jakby zaczynało zerkać niemile w pewnym kierunku, w stronę Jadeczki, i nie, żeby ona była nieschludna, a tylko że miała tę specjalną właściwość jakiegoś cielesnego sobkostwa, która przypominała mi powiedzenie Fuksa przy innej okazji „swój do swego po swoje”. Odnosiła się do swego ciała tak jakoś, jakby ono było znośne tylko dla niej, właścicielki (jak niektóre zapachy) i wskutek tego robiła wrażenie osoby niezainteresowancj kąpielą. Lulusia, pociągnąwszy noskiem i spostrzegłszy, że coś z tamtej strony zaleciało, dalejże swoje, a bo ja bez kąpieli czuję się chora itd. a Lulo też dołożył swoje, i Leon, i Fuks, Ludwik, Lena, jak to zwykle w takich razach, żeby uniknąć posądzenia o obojętność wobec wody. Natomiast Jadeczka i Tolek milczeli.
I pod wpływem mówienia jednych, milczenia drugich, powstało coś takiego, jak możliwość, że Jadeczka się nie kąpie… po co, swój do swego po swoje…
Zaleciało tedy silniej z tamtej strony – nie zapachem żadnym, ale czymś niesympatycznie osobistym, jak własny sos – i Lulusia, jak wyżeł na tropie, z najniewinniejszą minką cacy, cacy – i Luluś sekundował, gadu, gadu. Bogiem a prawdą, Jadeczka zachowywała się, jak zawsze, milcząc, nie biorąc udziału – tylko, że teraz to jej zamknięcie się w sobie nabierało cech wykąpania – ale gorszym od jej milczenia stało się milczenie Tola, albowiem Tolo był, to się widziało, z wodą za pan brat i na pewno pływak wyśmienity, więc dlaczego pary z ust nie puszczał? Czy żeby nie zostawić jej samej w milczeniu? – A bo to z tym…
Poruszył się, jakby mu było niewygodnie, wrócił do poprzedniego cichego siedzenia na krzesełku – ale to wystąpienie, którego nikt się nie spodziewał, miało efekt niebywały; przedarło się przez lulusiowanie Lulusiów, wszyscy na niego spojrzeli. I nie wiem, czy wszyscy odnieśli to samo wrażenie – że te tam paluchy, skóra na szyi czerwona od kołnierzyka, nieokrzesanie cielesne, te jego kłopoty, zadry, zajady, wszystko, wraz z krostą u nasady nosa, zespala go z Jadeczka. Jadeczka z księdzem. Czarność sutanny, gmeranie palcami, jej oczy zapatrzone, jej ufność, jej prawo do miłości, jego niezgrabność, jej udręka, jego udręczenie, jej prawo, jego rozpacz, wszystko, wszystko, zmieszało się we wspólnocie jasnej, a niejasnej, uchwytnej i nie, we wspólnym sosie własnym „swój do swego po swoje”.
Jadłem torcik. Przestałem jeść, gardło mi się ścisnęło, z pełnymi ustami przyglądałem się… temu… temu… jak to nazwać? Zwrot do wewnątrz, okropność własna, własny brud, własne zbrodnie, zamknięcie w sobie, skazanie na siebie, och, wsobność! Swoje! I błyskawicznie: to musi doprowadzić do kota, kot tuż, tuż… i zaraz kot mi wylazł, doznałem kota. Doznałem kota pogrzebanego, kota zaduszonego – powieszonego między wróblem i patykiem, które tam były nieruchome i narastały swoim bytem, natężały się własnym bezruchem w miejscu pozostawionym, opuszczonym. Diabelska przekora! Im dalej, tym bliżej! Im bardziej błahe, niedorzeczne, tym natrętniejsze, potężniejsze! Cóż za pułapka, co za urządzenie piekielnie złośliwe! Co za potrzask!
Kot, kot uduszony – powieszony!
VIII
Ludwik powiedział ospale do Leny, że trzeba by się trochę zdrzemnąć. Słusznie. Drzemka należała się nam po jeździe od świtu. Wstawano, rozglądano się za kocami.
– Ti, ri, ri!
Melodyjka Leona. Ale głośniejsza, niż zwykle i wyzywająca.
Kulka zapytała, zdziwiona.
– A tobie, Leon, co?
Siedział sam przy stole, zawalonym naczyniami i resztkami bankietu, łysina i binokle błyszczały, na czole kropelki potu.
– Berg!
– Co?
– Berg!
– Jaki berg?
– Berg!
Ani śladu dobroduszności. Faun, Cezar, Bachus, Heliogabal, Atylla. Po czym Leon poczciwie uśmiechnął się zza binokli. – Niczewo, staruniu ty ma, to tak dwóch Żydasów rozmawia… taki szpas… Kiedy indziej opowiem…
Kończyło się, rozpadało… Stół opuszczony, chaotyczny, przenoszenie krzeseł, koce, łóżka w pustych pokoikach, ociężałość, wino, etc.
Około piątej, po drzemce, wyszedłem przed dom. Większość naszej kompanii jeszcze spała – nikogo. Łąka usiana świerkami, smrekami, głazami, słoneczna, gorąca, za mną dom nabrzmiały spaniem, muchami, przede mną ta łąka i dalej te góry, góry naokoło, tak górzyste i zarośnięte lasami, niemożliwie leśne w głuszy. Miejsce nie moje, po co mi ono, jeśli tu byłem, to mogłem być i gdzie indziej, wszystko jedno, wiedziałem, że za ścianą górską są inne, nieznane okolice, ale nie były mi bardziej obce, pomiędzy mną a krajobrazem ustalił się ten rodzaj obojętności, który może przetworzyć się w surowość i nawet w coś gorszego. W co? W uśpieniu odrębnym tych łąk, lasów, wznoszących się w głębi, nieznanych i niezaciekawiających, osobnych, istniała możliwość nagłego. uchwytu, skręcenia, zaduszenia i, ha, ha, powieszenia – ale możliwość ta była „poza”, „poza tym”. Stałem w cieniu, tuż przed domem, wśród drzew. Dłubałem w zębach korzonkiem trawy. Gorąco, ale powietrze rzeźwe.
Obejrzałem się. O pięć kroków ode mnie Lena. Stała. Gdy ją tak znienacka zobaczyłem, wydała mi się przede wszystkim mała – dziecinna – i rzuciła mi się w oczy jej bluzka zielonkawa, bez rękawów. Ale to był moment. Odwróciłem głowę, spojrzałem w inną stronę. – Ładnie. Prawda?
Powiedziała, bo musiała coś powiedzieć będąc o pięć kroków. Ciągle nie patrzyłem na nią, niepatrzenie mnie zabijało, czy przyszła do mnie – do mnie – czy ona chce zacząć ze mną – to mnie przerażało, nie patrzyłem i pojęcia nie miałem, co począć, nie było nic do zrobienia, stałem, nie patrzyłem.
– Co pan tak zaniemówił? Z zachwytu?
Och, tonik nieco lulusiowaty, od nich się nauczyła…
– Gdzie jest ta panorama pana Leona?
To ja powiedziałem żeby coś powiedzieć… Jej śmiech cichy, delikatny: – Skąd ja mogę wiedzieć! Znów milczenie, ale już niezbyt rażące, zważywszy, że wszystko działo się au ralenti, gorąco, wieczór nadchodzący, kamyk, żuczek, mucha, ziemia. Gdy już wyczerpywał mi się czas na odpowiedź, „niebawem się dowiemy” powiedziałem.