– Czego?
Pokazał mi palcem kwiatek w butonierce. – I proszę skłonić ku mnie łaskawy nosek, pociągnąć.
Wąchać go? To mnie zaniepokoiło chyba bardziej, niż powinno… – Po co? – zapytałem.
– Jestem z lekka uperfumowany.
– Uperfumował się pan do gości?
Usiadłem na pniu, troszkę dalej. Łysina jego tworzyła z binoklami całość szklisto – kopulastą. Zapytałem, czy zna nazwy gór, nie, nie znał, zapytałem, jak się nazywa dolina, odburknął że wiedział, ale zapomniał.
– Co pan z górami? Z nazwami. Nie o nazwę chodzi.
Już miałem zapytać „a o co?”, ale się wstrzymałem. Lepiej niech sam powie. Tu, w tej odległości „za górami, za lasami, tańcowała Małgorzatka z góralami!” Ach, ach, a jakeśmy doszli z Fuksem wtedy do muru, gdzieśmy patyk odkryli, to też człowiek czuł się, jak na końcu świata – zapachy, szczyn chyba, gorąco, mur – a teraz, tutaj, po co pytać, lepiej niech samo się zacznie… gdyż, nie ulega kwestii, osacza mnie jakaś nowa kombinacja i coś tu zacznie wysnuwać się, wiązać… Ale lepiej cicho. Siedziałem, jakby mnie nie było.
– Ti, ri, ri.
Ja nic. Siedziałem.
– Ti, ri, ri.
Znów milczenie, łąka, lazur, słońce już niżej, ścielące się cienie.
– Ti, ri, ri!
Ale tym razem już na całego, dobitne jak sygnał ataku. I naraz padło:
– Berg!
Wyraziście, głośno… żebym nie mógł nie zapytać, co to znaczy.
– Co?
– Berg!
– Co, berg?
– Berg!
– A tak, pan mówił, że dwóch Żydów… Żydowski witz.
– Jaki tam witz! Berg! Bergowanie bergiem w berg – uważa pan – bembergowanie bembergiem… Ti, ri, ri, – dodał chytrze.
Zatrzepotał rękami i nawet nogami – jakby zatańczył w sobie – triumfalnie. Machinalnie i głucho powtórzył gdzieś z ledwie dostrzegalnej głębi: berg… berg. Uciszył się. Czekał.
– No, dobrze. Przejdę się trochę…
– Siedź pan, co pan będziesz w słońcu spacerował. W cieniu przyjemniej. Przyjemnie. Takie małe przyjemnostki – najlepsze. Smaczne. Smakują.
– Zauważyłem, że pan lubi małe przyjemnostki.
– Jak? Co? Za przeproszeniem?
Zabulgotał rodzajem wewnętrznego śmiechu: – Słowo honoru, racja fizyka, pan myśli o tych tam zabawusium mojum na obrusie, na oczach połowicy? Dyskretnie, jak przystało, żeby skandalów mnie nie robiono? Tylko, że ona nie wie…
– Co?
– Że to berg. Bergowanie moje bembergiem moim z całą bembergowatością bemberga mojego!
– No, dobrze… Niech pan wypoczywa, przejdę się…
– Dokąd panu tak się spieszy? Niech pan się wstrzyma chwilusię małą, może powiem…
– Co?
– To, co pana interesuje. Czego pan ciekawy…
– Pan jest świnia. Brudas.
Cisza. Drzewa. Cień. Polanka. Cisza. Powiedziałem to ciszej – co mi groziło? W najgorszym wypadku obrazi się i wymówi mi dom. No, cóż, przerwie się, urwie, przeniosę się do innego pensjonatu, albo wrócę do Warszawy, żeby denerwować ojca i doprowadzić do rozpaczy matkę osobą moją nie do wytrzymania… Ba, nie obrazi się… – Pan jest brudna świnia – dołożyłem. Polanka. Cisza. Mnie właściwie na jednym zależało: żeby mi nie zwariował. Gdyż zachodziła obawa, że to maniak, mente captus, a w takim razie straciłby po prostu znaczenie, on i wszystkie jego ewentualne czyny i wszystkie wyznania, a wtedy i moja historia mogła okazać się czymś ufundowanym na niewybrednych szaleństwach biednego idioty – błaha. Ale wtrącając go w świństwo… och, tam mogłem go użyć, tam on mógł mi się złączyć jakoś z Jadeczką, z księdzem, z kotem moim, z Katasią… tam mógł mi być pożyteczny, jako jedna więcej cegiełka domu mojego, na krańcach pracowicie budowanego.
– Co pan się rzuca? – zapytał marginesowo.
– Ja się nie rzucam. Spokój natury…
I zresztą, jeśli go obraziłem, była to obraza gdzieś, w oddaleniu… prawie przez teleskop.
– Mógłbym zapytać: jakim prawem?
– Pan jest lubieżnik.
– Dość! Dość! Za pozwoleniem, ależ upraszam, ależ proszę, ależ proszę wysokiego sądu, ja, Leon Wojtys przykładny ojciec rodziny, sądownie nie karany, całe życie harujący, zarabiający, dzionek w dzionek z wyjątkiem niedziel, z domciu do banczku, z banczku do domciu, dziś emerytowany, ale niemniej przykładny, szósta piętnaście wstaję, wpół do dwunastej zasypiam (chyba, że bridżyk za zezwoleniem połowicy), panie mój, ja połowicy mojej przez trzydzieści siedem lat małżeńskiego pożycia ani razu z żadną inną tego tam… hm, hm… Nie zdradziłem. Ani razu. Trzydzieści siedem. Ani razu! Proszę! Mąż jestem dobry, czuły, wyrozumiały, uprzejmy, pogodny, ojciec najlepszy, czule kochający, dla ludzi przyjemny, chętny, życzliwy, pomocny, proszę, niechże pan powie, co pana w życiu moim upoważnia do takich tam, że ja coś tam, na boczku, czy jak, psim swędem, zupełnie jakbym ja nielegalnie, pijaństwo, kabaret, orgia, rozpusta, łajdactwo i wszeteczeństwo z lafiryndami, może przy lampionach bachanalie z odaliska – mi, ale pan sam widzi, spokojnie sobie siedzę, gawędzę i, – krzyknął mi triumfalnie w samą twarz – jestem correct i tutti frutti!
Tutti frutti! A to drań!
– Pan jest onanista.
– Proszę? Przepraszam? Jak mam rozumieć?
– Swój do swego po swoje!
– Co znaczy?
Przysunąłem twarz do jego twarzy i powiedziałem:
– Berg!
Poskutkowało. Naprzód zachybotał zdziwiony, że to słowo z zewnątrz mu przychodzi. Zdziwił się, a nawet spojrzawszy na mnie z irytacją, odburknął:
– Co pan tam wie?
Ale zaraz zatrząsł się od śmiechu wewnętrznego, zdawało się, że spuchł od tego śmiechu: – Ha, ha, ha, owszem racja, bergowanie bergiem podwójne i potrójne, specyfikalnym systemem pocichumberg i dyskretumberg o każdej porze dnia i nocy, a najchętniej przy stole jadalno – familijnym, podbembergowywanie sobie pod okiem żonusium i córkusium! Berg! Berg!
Pan dobrodziej ma oko! Jednakowoż, proszę ja pana szanownego…
Spoważniał, zamyślił się, wtem jakby sobie coś przypomniał, sięgnął do kieszeni i pokazał mi na dłoni: cukier w papierku – dwa czy trzy landrynki – kolec ułamany od widelca – dwie nieprzyzwoite fotki – zapalniczkę.
Drobiazgi!… Drobiazgi, jak tamte grudki, strzałki, patyki, wróble! W jednej chwili nabrałem pewności, że to on!
– Co to?
– To? Łakociumbergi i karalumbergi w instancji Trybunału Najwyższego. Karalumbergi Wydziału Karnego Okręgowego i łakociumbergi Wydziału Delikatesów – Karesów. Kara i nagroda.
– Kogo pan tak karze i nagradza?
– Kogo?
Siedział sztywno z ręką wyciągniętą i patrzył „sobie” na rękę – jak ksiądz, który „sobie” gmerał palcami, jak Jadeczka, która „sobie” kochała… i… i… i jak ja, który „sobie” skaziłem… Obawa, że się okaże wariatem, znikła, mnie raczej zdawało się teraz, że obaj nad czymś pracujemy – i ciężko. Tak, ciężka praca, praca na dystans, otarłem „sobie” suche zresztą czoło.
Gorąco, ale nie takie znów dotkliwe…
Poślinił palec i mazał nim pracowicie po ręce, a potem z namysłem przyjrzał się paznokciowi.
– Pan sobie rzepkę skrobie – zauważyłem.
Ucieszył się rozgłośnie i jakby na wszystkie strony, i prawie zatańczył siedząc: – Aj, tak, aj tak, słowo honoru, ja sobie rzepkę skrobię!