Wstał, ukłonił się, zaśpiewał:
Gdy się nie ma, co się lubi
To się lubi, co się ma!
Ukłonił się. Usiadł.
– Pan na pewno mnie o wariantunium myślowo pomawia?
– Cokolwiek.
– Owszem, niech pan pomawia, to ułatwia. Ja sam trochę wariata stroję, żeby ułatwić. Bo, jakbym nie ułatwił, to by to stało się za trudne. Pan lubi przyjemności?
– Lubię.
– No widzi panoczek, jakoś się dogadaliśmy. Prosta rzecz. Człowiek… lubi… co? Lubi. Lubcium. Lubusiumberg.
– Berg.
– Co?
– Berg!
– Jakto?
– Berg.
– Dość! Dość! Nie…
– Berg!
– Ha, ha, ha, ha, to mnie pan wybembergował; z pana sęk ścichapęk! Kto by pomyślał! Z pana berg-bergowiec. Bergumberg! Jazda! Na całego! Hajda! Hajdasiumberg!
Wpatrywałem się w ziemię – znowu wpatrywanie się w ziemię, z trawkami… z grudkami… Ileż miliardów!
– Polizać!
– Co?
– Polizać, mówię, polizusiumberg… albo wpluć się!
– Co pan?! Co pan?! – krzyknąłem.
– Wpluć się bembergiem w bergum!
Łąka. Drzewa. Pień. Zbieg okoliczności. Przypadek. Nie alarmować się! Przypadek, że on o tym „wpluciu się”… ale przecież nie w usta… Spokój! Nie o mnie mowa!
– Dziś w nocy święto.
– Jakie?
– Dziś w nocy pielgrzymka.
– Pan jest pobożny – zauważyłem, a on spojrzał na mnie z tą samą dziwną troskliwością, co poprzednio, i rzekł żarliwie a skromnie: – Jakżebym ja nie był pobożny, przecież pobożność jest ab-so-lut-nie i nie-u-bła-ga-nie wymagana, przecie nawet najmniejsza przyjemnostka nie może obejść się bez pobożności, oj, co to ja, sam nie wiem, nieraz się gubię jak w wielkim klasztorze, ale przecie niech pan zrozumie, że to zakon i msza św. rozkoszy mojej, amen, amen, amen. Wstał. Ukłonił się. Zaintonował.
Ite missa est!
Ukłonił się. Usiadł. – Cały cymes w tym – wyjaśnił rzeczowo – że Leoś Wojtysowiec w szarym życiu tylko jednej zaznał frajdy, rzekłbym, absolutnej… i to było dwadzieścia siedem lat temu z tą kuchtą, z tego schroniska. Dwadzieścia siedem lat temu. Rocznica. No, rocznica niezupełnie, brakuje miesiąca i trzech dni. Otóż – nachylił się ku mnie – oni myślą, że ja ich tu dla podziwiania widoków staszczyłem. A ja ich tu z pielgrzymką do miejsca gdzie ja tę kuchtę… dwadzieścia siedem lat temu, bez jednego miesiąca i trzech dni… Z pielgrzymką. Żona, dziecko, zięć, ksiądz, Lolusie, Tolusie, wszystko z pielgrzymką do rozkoszy mojej, do berg bergum frajdusiumberg i ja o północy wbemberguję ich aż pod ten kamień, gdzie ja wtedy z nią berg berg bergum berg i w berg! Niech uczestniczą! Pielgrzymkumberg rozkoszumberg, ha, ha, oni nie wiedzą! Pan wie.
Uśmiechnął się.
– Ale pan nie powie! Uśmiechnął się.
– Pan bemberguje? Ja też bemberguję. Razem będziemy sobie bembergować!
Uśmiechnął się.
– Idź pan, idź pan, sam chcę być, żeby się do mszy mojej przysposobić w skupieniu nabożnym’, w uroczystym rozpamiętywaniu i odtwarzaniu, święto, święto, hej, święto najwyższe, zostaw mnie pan żebym w poście, modlitwie oczyścił się i przysposobił do nabożeństwa rozkoszy mojej, do świętej frajdy życia mojego w owym dniu pamiętnym… idź pan! A rivederci!
Łąka, drzewa, góry, niebo ze słońcem zapadającym.
– I nie myśl pan, że ja kuku na muniu… Ja wariata stroję tylko dla ułatwienia… A naprawdę jestem mnich i biskup. Która godzina?
– Po szóstej.
Oczywiście to z tym „wpluciem się” to był zbieg okoliczności, o ustach Leny we mnie nie mógł wiedzieć, nie wiedział, ciekawe jednak, że zbiegi okoliczności zdarzają się częściej, niżby można było przypuszczać, lepkość, jak jedno z drugim się zlepia, zdarzenia, zjawiska, są jak te kulki namagnetyzowane, szukają siebie, gdy znajdą się blisko, paf… łączą się… byle jak, najczęściej… ale że wykrył moje zapały do Leny, no, nic dziwnego, musi być spec nielada, czy więc on powiesił wróbla, jego ta sprawka ze strzałką, z patykiem, może z dyszlem?… chyba jego… tak, to on… ale ciekawe, niezwykle ciekawe to, że on, czy nie on, to już wszystko jedno, to już niczego nie zmienia, tak czy owak wróbel, patyk są tam… są z równą siłą, ani trochę nie osłabione, Boże, czyżby więc już nie było ratunku? Ciekawe jednak, niezwykle ciekawe, ta jakaś zbieżność między nami, to dziwne zazębianie się, czasem prawie wyraźne, jak na przykład że i on… hołduje drobiazgom, jego sprawki jak gdyby zahaczały o moje, czyżby więc było między nami coś wspólnego – ale co? – czy on jakoś mi towarzyszy, pcha mnie, nawet uprowadza… Chwilami rzeczywiście miałem wrażenie, że z nim współpracuję, jak w ciężkim porodzie – jakbyśmy obaj mieli coś urodzić – zaraz, zaraz, ale, z drugiej strony, (z trzeciej strony? ile tych stron?) nie zapominajmy o tej „wsobności”, czyli „swój do swego po swoje”, czyżby w tym zawierał się klucz zagadki, klucz do tego, co tutaj się miesi, pietrasi, och, to „swój do swego” to jak fala narastająca od jego strony i księdza i Tolów – i coś w tym okropnie męczącego – i to coś zbliża się ku mnie jak las, och, las, mówimy „las”, ale cóż to znaczy, z iluż szczególików, drobiazgów, drobin, składa się jeden listek jednego drzewa, mówimy „las” ale to słowo zrobione jest z niewiadomego, nieznanego, nieobjętego. Ziemia. Grudki. Kamyczki. Wypoczywasz w jasnym dniu, pośród rzeczy zwykłych, codziennych, z którymi się znasz od dzieciństwa, trawa, krzaki, pies (albo kot), krzesło, ale tylko póki nie pojmiesz, że każdy przedmiot jest armią olbrzymią, chmarą niewyczerpaną. Siedziałem na tym pniu jak na walizce, czekałem na pociąg.
– Dziś w nocy pielgrzymka do miejsca najwyższej i jedynej rozkoszy mojej, sprzed dwudziestu siedmiu laty, bez jednego miesiąca i czterech dni. – Wstałem. Ale widać nie chciał mnie puścić bez dokładnej informacji, spieszył się. – Dziś w nocy bembergum tajnie świętujące! Widoki! Jakie tam widoki! Wszyscyście tu po to, żeby świętować świętowanie Wielkiej Frajdy mojej z tą kuchtą, co to mówiłem, z kuchtą, ze schroniska… krzyczał, ja się oddalałem, łąka, drzewa, góry, cienie jak sępy… Szedłem, trawa wonna, rozżółcona, rozczerwieniona kwiatuszkami, zapach, zapach, który był i nie był jak ten zapach tam wtedy ogródek mur my dochodzimy z Fuksem po linii, po linii owej z drążka szczotki, dochodzimy, kres oddalenia po przebyciu krainy drzewek białych z palikami i krainy odłóg ugór z chwastami i gruzem… i zapach szczyn, czy czego, w gorącu szczyny i patyk który już czekał na nas w tym mdlącym i rozprażającym zapachu by skombinować się potem, nie zaraz, potem, z dyszlem, z dyszlem, pośród rupieci w tej budzie nagrzanej rzemieniami, ze śmieciami, drzwiczki uchylone, i ten dyszel który nas pchnął na pokoik Katasi, kuchnia, klucz, okno, bluszcz gdzie wbicia te różnorodne doprowadziły do bicia w pień Kulki bicia w stół Leny i to mnie pchnęło na cho – jara, gałęzie, kłucie, konary, ja wyłażę, a tam czajnik, czajnik, czajnik i ten czajnik rzucił mnie na kota… kot, kot! Ja kota, ja z kotem, wtedy, tam brrr, świństwo, zrzucę… myślałem o tym łagodnie i sennie, łąka usypiała, szedłem wolno, patrzyłem pod nogi, widziałem te kwiatki, aż tu dostałem się w potrzask na równej drodze.