Był to potrzask z niczego, głupi… Przede mną ukazały się dwa nieduże kamienie, jeden na prawo, drugi na lewo, a troszkę dalej na lewo przebijała kawowa plama ziemi spulchnionej przez mrówki, dalej jeszcze na lewo był spory korzeń, czarny, zgniły – wszystko w jednej linii, utajone w słońcu, zaszyte w blasku, ukryte w świetle – ja już miałem przejść 116 pomiędzy kamieniami, ale w ostatniej chwili zboczyłem troszeczkę żeby przejść między kamieniem a ziemią spulchnioną, było to odchylenie minimalne, ciut, ciut, można było i tak i tak… a jednak to odchylenie maleńkie było nieuzasadnione i to, zdaje się, mnie stropiło… więc machinalnie znów zbaczam troszeczkę żeby przejść, jak na początku chciałem, między kamieniami, ale wtedy doznałem pewnego utrudnienia, och, minimalnego, które stąd się wzięło, że po tym dwukrotnym zboczeniu zamiar mój żeby przejść między kamieniami przybrał już charakter decyzji, drobnej naturalnie, ale w każdym razie decyzji. Co nie było uzasadnione, albowiem doskonała obojętność tych rzeczy w trawie nie uprawniała do decydowania, cóż za różnica przejść tędy czy tamtędy, zresztą dolina, uśpiona lasami, drętwa, była jak śnięta ryba lub brzęczenie muchy, odurzona, zabalsamowana. Spokój. Zatopienie, zapatrzenie, zasłuchanie. Wobec tego postanawiam przejść między kamieniami… ale decyzja od tych paru sekund, które upłynęły, stała się bardziej decyzją, a jakże decydować, przecie wszystko jedno… więc znowu wstrzymałem się. I, rozzłoszczony, znowu wysuwam nogę żeby przejść, jak już chciałem, między kamieniem a ziemią, ale widzę, że jeśli przejdę między kamieniem a ziemią po trzykrotnym starcie, to to już nie będzie zwykłe przejście, tylko coś poważniejszego… więc wybieram drogę między korzeniem a ziemią… ale spostrzegam że to byłoby, jakbym się zląkł, więc znowu chcę przejść między kamieniem a ziemią, ale, do licha, co się dzieje, co to jest, przecie nie będę tu stał na równej drodze, cóż to, czy ja z widmami walczę, na Boga żywego!… Co to jest? Co to jest? Słodki sen słonecznie – gorący spowijał zioła, kwiaty, góry, żadne źdźbło nie drgnęło. Ja się nie ruszałem. Stałem. Ale stanie moje robiło się coraz bardziej niepoczytalne i nawet szalone, nie miałem prawa stać, to NIEMOŻLIWE, MUSZĘ IŚĆ… ale stałem. I wtedy, w tej nieruchomości, moja nieruchomość utożsamiła się z nieruchomością tam wróbla w krzakach, z nieruchomością układu, który tam nieruchomo nieruchomiał wróbel – patyk – kot, z owym martwym nieustającym układem, gdzie nieruchomość piętrzyła się, jak ja się piętrzyłem tutaj, na łące, w mojej nieruchomości rosnącej, nie mogąc się ruszyć… Wtedy ruszyłem. Naraz utrąciłem w sobie wszystko, całą niemożliwość, i przeszedłem gładziutko nie wiedząc nawet którędy, bo to nie miało znaczenia, i myśląc o czymś innym, że tu wcześnie słońce zachodzi, bo góry. Jakoż słońce było już nisko. Szedłem po łące ku domowi, pogwizdywałem, zapaliłem papierosa i tylko pozostało, jak osad czegoś niezałatwionego, blade wspomnienie tej hecy. Już dom. Nikogo. Okna, drzwi, otwarte na przestrzał, pusto, położyłem się, wypoczywałem, kiedy znów zeszedłem na dół Kulka kręciła się po sieni.
– Gdzie są wszyscy?
– Na spacerze. Chce pan kruszonu?
Nalała mi i wywiązało się milczenie – smutne, czy zmęczone, czy zrezygnowane – oboje nie ukrywaliśmy, że nie chce nam się, czy też nie możemy, mówić. Piłem kruszon wolnymi łykami, ona oparła się o framugę, patrzyła przez okno, wyglądała, jak ktoś kto ustał po długim marszu. – Panie Witol – rzekła nie wymawiając końcowego „d”, co jej się zdarzało w momentach zdenerwowania – pan widział kiedy takie coś z tą lafiryndą? Żebyż ta zdzira nawet osobie duchownej spokoju nie dawała! Co oni myślą, że ja burdel – mama?! – krzyknęła rozczapierzona. – Ja sobie wypraszam! Ja ich nauczę zachowania na wizycie! A ten fircyk w pumpach jeszcze gorszy, zgroza świata, panie Witol, przecie żeby to ona sama kokietowała, ale to on z nią razem kokietuje, czy kto kiedy widział żeby mąż z żoną kokietował innego mężczyznę, wprost nie do wiary, przecie on ją na kolana jemu wpycha, skandal, żeby mąż własną żonę komu wpychał i jeszcze w miodowym miesiącu, ani mnie w głowie postało, że moja córka takie ma koleżanki bez morale i edukacji, wszystko na złość Jadeczce, uwzięli się żeby jej miesiąc miodowy zepsuć, panie Witol, dużo widziałam, takiego czegoś nie widziałam, ja kurwiszonerii nie będę tolerować.
Zapytała:
– Pan widział Leona?
– Tak spotkałem go niedawno, siedział na pniu… Dopijałem wolno kruszonu i chciałem jeszcze coś powiedzieć, ale nie chciało się i jej, i mnie, niemoc, po co mówić, było się przecież… za daleko… za górami, za lasami… byliśmy… byliśmy gdzie indziej…
Ale i to uczucie było dotknięte nieobecnością, jakby nie odczute… Odstawiłem szklankę, coś tam powiedziałem jeszcze, odszedłem.
Znowu posuwałem się po łące, ale tym razem w przeciwną stronę – szukałem ich. Z rękami w kieszeniach, z głową opuszczoną, rozmyślając najgłębiej, ale bez jednej myśli – jakby ktoś mi je zabrał. Dolina – kotlina z pióropuszami drzew, z płaszczami lasów, z garbami gór, dosięgała mnie, ale z tyłu raczej, jak rumor, jak szum odległej kaskady, jak zdarzenie ze Starego Testamentu, lub światło gwiazdy. Przede mną niezliczona trawa. Podniosłem głowę – śmieszki lulusiowate obiły się o moje uszy – towarzystwo wysypało się zza drzew, Lulo, sztama, Lula puść, bo kolnę, bluzki, szaliki, chusteczki, pumpy, szło to w nieładzie, a kiedy mnie zobaczyli, zaczęli wymachiwać, ja też wymachiwałem.
„Gdzie pan się podziewał? Gdzie się zawieruszyłeś? Myśmy doszli aż tam, do pagórka…” Przyłączyłem się i szedłem z nimi wprost na słońce, którego jednak już nie było – pozostawiło ono za sobą tylko wielkie słoneczne nic, rodzaj słonecznej próżni, zaznaczającej się natężeniem blasku bijącego zza góry, jak z ukrytego źródła – rozpalając niebo liliowe, wewnętrznie promienne, już nie udzielające się ziemi. Rozejrzałem się, wszystko tu na dole uległo zmianie, choć jeszcze było jasno – ale pojawił się zaczątek zobojętnienia, zagęstnienia i opuszczenia, coś jak przekręcenie klucza w zamku, góry, pagórki, drzewa, kamienie, były sobie już tylko i pod znakiem końca. A wesołość naszej gromadki była kakofoniczna… dźwięk, jak z pękniętej szyby, nikt nie szedł z nikim, każdy osobno, Lulusiowie z boku, ona, pierwsza, on za nią, z minkami rozkosznymi, ale żądełko wyłaziło z minek… Centrum stanowiła Lena z Ludwikiem i Fuksem, dalej nieco Tolo z Jadeczką, za nimi ksiądz – rozproszeni. Pomyślałem, że ich za dużo. Co począć, pomyślałem zalękniony, z nimi wszystkimi?
…i dziwił mnie Fuks podskakujący, uradowany, krzyczący: -Pani Lenko, proszę mnie bronić! A Lulusia: – Lena, ty jemu nie pomagaj, on nie jest w miodowym miesiącu! A Fuks: – Ja zawsze jestem w miodowym miesiącu, dla mnie zawsze miodowy miesiąc! Luluś: – Co ten znów ze swoją miesiączką, uszy puchną!
Lena, śmiejąca się cokolwiek…
Och miód… miód lepki miodowego miesiąca trzech parek… przemieniający się po stronie Jadeczki w miód „swojski”, czy „swoisty”, jak niektóre zapachy, bo przecież ona „jak siebie wącha, to jej nie szkodzi” i w ogóle nie kąpie się, po co, a jeśliby nawet się kąpała, to tak na poważnie, dla siebie, dla higieny, nie dla kogoś. Lulusiowie atakowali Fuksa, ale oczywiście chodziło o Jadeczkę, on był tylko bilardową bandą… o czym wiedział, ale, zachwycony, że w końcu ktoś go bombarduje żarcikami, tańczył prawie w ryżej ekstazie, on, ofiara Drozdowskiego, mizdrzący się teraz w tej nędznej radości. Podczas gdy tańczył sobie na boku, od strony Tolów, miesiło się milczenie wsobne i wstrętnawe. U nóg moich trawa – i trawa – składająca się z łodyg, źdźbeł, których poszczególne sytuacje – skręcenia, pochylenia, załamania, osamotnienia, zgniecenia, zeschnięcia – majaczyły mi się migające, uciekające, pochłonięte całością trawy rozpościerającej się bez wytchnienia aż po góry, ale już na klucz zamkniętej, osowiałej, skazanej na siebie…