Stół już był częściowo zastawiony, mrok z domu wyłaził o wiele gęstszy, na schodach była noc, ale w naszym pokoiku na górze, gdzie Fuks się czesał przed kieszonkowym lusterkiem opartym o framugę, pozostały jeszcze resztki światła – natomiast czerń lasów na zboczach, o jakieś dwa kilometry, właziła przez okno, zbójecka. A drzewa przy domu zaszeleściły, zerwał się wietrzyk – Heca, bracie! – Fuks tymczasem opowiadał. – Uwzięli się, nie ma co, sam widziałeś, ale nie masz pojęcia co się na spacerze działo, chryja, boki zrywać, już jak sobie kogo upatrzą, nie daj Boże, ale co prawda, trzeba przyznać, nie dziwię się… najgorzej, że ona taka… natchniona… bądź łaskaw potrzymać lusterko… zresztą nie dziwię się Lulusi, ostatecznie takiego chłopa sobie zafundować za ojcowskie pieniądze to poniekąd irytujące, ale żeby w dodatku do drugiego się dobierać… Dla Leny to trochę peszące, bądź co bądź jej goście, i jedna i druga przyjaciółki, w dodatku ona nie umie dać sobie z tym rady, za cichutka, a znów Ludwik zupełne zero, dziwny gość, typowy, powiedziałbym, do odrabiania roboty, funkcjonariusz porządnie ubrany, skąd jemu taka Lena, też dziwne, no ale ludzie dobierają się przypadkiem, a niech to diabli, trzy parki miodowe, daj spokój, trudno żeby zberezeństwa nie było, z drugiej strony jednak trzeba przyznać, że co za dużo, to niezdrowo, nie dziwię się Lulusi że jej się zemsty zachciało… Ona, wiesz, przyłapała ją z Lulusiem…
– Jak to, przyłapała?
– Widziałem na własne oczy. To było podczas śniadania. Schyliłem się, żeby zapałki podnieść i zobaczyłem. On miał rękę pod stołem na kolanie, a ręka Jadusi tuż obok, o centymetr, i w pozycji niezbyt naturalnej. Możesz sobie dopowiedzieć.
– Przywidziało ci się.
– Fakt! Ja mam nosa do takich rzeczy. A Lulusia też to musiała wymiarkować… zauważyłem po minie… Więc teraz i ona i Luluś wściekli na nią…
Nie chciało mi się spierać, doznałem nadmiaru, czy mogło to być, dlaczegożby nie, czy Jadeczka mogła być taka, dlaczegoż Jadeczka nie mogłaby być taka, och, na pewno w razie czego znalazłoby się tysiące przyczyn na uzasadnienie, że ona jest właśnie taka… ale dlaczego Fuks nie miałby się mylić, przywidziało mu się… a może zresztą zmyślał dla jakichś racji mnie nie znanych… byłem chory, byłem chory, byłem chory. I lęk, że ręce się odezwały i zaczynają napierać, lek który mnie skłonił do zaciśnięcia mojej ręki. Ile niebezpieczeństw! Tymczasem on gadał, zmieniał koszulę, wynurzał ryżą głowę, ryzo gadał, niebo wsiąkało w nic, z dołu Leon „żonusium papusium dla papum pum pum!” Zapytałem ostro.
– A Drozdowski? Zmarkotniał.
– Cholera! Przypominasz mi, draniu! Jak sobie uprzytomnię, że za kilka dni będę miał tego nieszczęsnego Drozda przed sobą, osiem godzin, osiem godzin z tą niedojdą, rzygać się chce od tego człowieka, nie rozumiem co za talent żeby mnie denerwować… żebyś ty widział jak on nogę wystawia… Rzygać! Ale co tam, carpe diem, hulajusium póki pstryk, jak mówi Leonusium, tyle mojego, co się ubawię, racja czy nie racja?
Z dołu głos Kulki „prosimy do stołu, coś do przekąszenia” – głos drewniany, a nawet kamienny. Ściana koło okna, którą miałem przed sobą, była jak wszystkie ściany urozmaicona… żyłki i okrągła kropka czerwona, dwa zadrapania, odprysk, niteczki ginące, było tego niewiele, ale jednak było, uzbierało się z poprzednich lat, i zagłębiając się w tę siatkę zapytałem o Katasię, ciekawym co tam Katasia i czy nic się nie wydarzyło nowego, jak myślisz? Wsłuchałem się przez moment w moje pytanie…
– Co by tam miało się wydarzyć! Chcesz wiedzieć? Moje zdanie, że gdybyśmy się tak nie zanudzali u państwa Wojtysów na wilegiaturze, toby w ogóle nic się nie wydarzyło. Nuda, bracie, ma jeszcze większe oczy niż strach! Jak się nudzisz, to Bóg wie co sobie wyobrażasz! Chodźmy!… Na dole było czarniawo, ale przede wszystkim ciasno, sionka była nieporęczna a w dodatku stół musiał stać „w samym kącie – ze względu na dwie ławki wpuszczone w ściany, gdzie już umieszczała się część towarzystwa – naturalnie ze śmieszkami, że „ciemno i ciasno, w sam raz dla miodowych parek”, wtem Kulka wniosła dwie latarnie naftowe, wytwarzające coś w rodzaju mętów świetlnych. Po chwili, gdy postawiono jedną na półce, drugą na szafie, rozpaliły się lepiej i wtedy blaski ukośne wywołały zogromnienie cielesności naszej wokół stołu, ufantastycznienie, obłoki drżące cieniów olbrzymich omiatały ścianę, blask wydobywał ostro na wierzch wycinki twarzy i torsów, reszta była zatracona, tłok się wzmógł od tego i ciasnota, był to gąszcz, tak, gęsto i jeszcze gęściej, w rozprzestrzenieniu i spotężnieniu rąk, rękawów, szyj, sięgano po mięso, nalewano wódki i zarysowała się możliwość fantasmagorii z hipopotamami. Z mastodontami. Lampy wywołały też zagęszczenie ciemności na dworze i jej zdziczenie. Usiadłem obok Lulusi, Lena siedziała między Jadziulą i Fuksem, dość daleko, po drugiej stronie, w fantastyczności, łączyły się głowy, zlewały się rozgałęzienia ścienne wyciągniętych do półmiska rąk. Apetytu nie brakowało, nakładano porcje szynki, cielęcinki, rozbifu, musztarda krążyła. Ja byłem też przy apetycie, ale napluć w usta, plucie właziło mi w jedzenie. I miód. Byłem zatruty wraz z apetytem moim. Jadeczka pozwalała ekstatycznie aby jej Toluś nakładał sałatki i ja głowę sobie łamałem, czy i jak możliwe żeby ona była nie tylko taka, jak ja myślałem, ale też taka, jak mówił Fuks, i wcale nie było to niemożliwe, i ona mogła być taka ze swoim narządem ustnym i ze swoją ekstazą, albowiem wszystko zawsze jest możliwe i w miliardach ewentualnych przyczyn zawsze znajdzie się uzasadnienie każdej kombinacji, ale ksiądz, cóż właściwie ten ksiądz nic nie mówiący, który jadł coś tam, zupełnie jakby kluski, albo kaszę, jadł niemrawo i to całe odżywianie się jego było chłopskie, chude i jakieś rozdeptane, jakby robak (ale nie wiedziałem, ja niczego dobrze nie wiedziałem, patrzyłem ja na sufit), cóż ten ksiądz, czy coś się formuje z tej strony? Jadło mi się nieźle, ale i wstrętnie, ale to ja byłem wstrętny, nie cielęcina, jaka szkoda, że zepsuciem zepsułem sobie, zepsułem sobie wszystko… ale zanadto mnie to nie niepokoiło, cóż ostatecznie mogło mnie niepokoić w oddaleniu? Leon też jadł w oddaleniu. Siedział w samym kącie, tam, gdzie zbiegały się ławki, binokle uwypuklały się błyszcząco, jak krople, pod kopułą czaszki, oblicze zawieszone było nad talerzem, krajał chleb z szynką na maleńkie kawałeczki i rozpoczynała się procedura, wbijanie na widelec, podnoszenie do ust, wsuwanie, smakowanie, przeżuwanie, przełykanie, trwało długo zanim w ustach załatwił się z kąskiem. Rzecz niezwykła, milczał, i chyba dlatego mało kto się odzywał przy stole, zajadano. Jedząc zaspokajał się. Onanizował się jedząc, co było dosyć męczące, tym bardziej że nasycanie się Jadeczki obok rotmistrza choć niepodobne było podobne („swój do swego po swoje”), a za jej jedzeniem było jeszcze jedzenie księdza, chłopskie i przeżuwające, czymś zapaskudzone. I „jedzenie” wiązało się z „ustami” i mimo wszystko „usta” zaczynały znowu, napluć w usta, napluć w usta… Jadłem, nawet nie bez apetytu, a ten apetyt był dość okropnym świadectwem, że zadomowiłem się w napluciu moim, ale przerażenie mnie nie przerażało, było oddalone… Jadłem cielęcinę na zimno i sałatkę. Wódka.