Patyk.
Kot.
– Moja żona nie ma do mnie zaufania.
Obejrzał po kolei trzy palce ręki prawej, począwszy od wskazującego.
– Proszę pań i panów, moja żona chciałaby wiedzieć, co ja myślę.
Poruszył w powietrzu tymi trzema palcami, a ja splotłem gwałtownie palce obu rąk.
– Proszę państwa, mnie cokolwiek może, hm, boli, że moja żona po trzydziestu siedmiu latach małżeńskiego pożycia nieskalanego, dopytuje się tak nerwowo o moje myśli.
Ksiądz się odezwał „proszę o ser”, spojrzano na niego, powtórzył „proszę o ser”, Luluś podał mu sera, ale zamiast ukrajać sobie kawałek powiedział jeszcze „może by troszkę stół odsunąć, ciasno”.
– Stół można by odsunąć – powiedział Leon. – Co to ja, o czym? Acha, mówiłem, że nie zasłużyłem sobie po latach pożycia nieskazitelnego
nieposzlakowanego
przykładnego
obowiązkowego
lojalnego…
Bo to tyle lat! Lat, miesięcy, tygodni, dni, godzin, minut, sekund… Czy wiecie, panowie, ja z ołówkiem w ręku obliczyłem ile mam sekund małżeńskiego pożycia z uwzględnieniem lat przestępnych i wypadło sto czternaście milionów, dziewięćset dwanaście tysięcy, dziewięćset osiemdziesiąt cztery, ni mniej ni więcej, do wpół do ósmej wieczór dnia dzisiejszego. A teraz od ósmej przybyło jeszcze z kilka tysięcy.
Wstał i zaśpiewał:
Gdy się nie ma, co się lubi To się lubi, co się ma!
Usiadł. Zamyślił się.
– Jeśli chcecie odsunąć stół… Co to ja? O czym? Acha. Tyle sekund pod okiem żony i córki, a jednak, niestety, kto by pomyślał
kto by pomyślał
kto by pomyślał
kto by pomyślał
żona moja zdaje się nie ufać myślom moim!
Zamyślił się znowu, urwał. Te zamyślenia były nie w porę, w ogóle gwałtowny zamęt, czy nieporządek, czy coś w tym rodzaju, dawały się odczuwać, ale może nie w tej jego przemowie, może we wszystkim, w całości wszystkiego… znowu… znowu… on zaś celebrował. Wróbel. Patyk. Kot. Nie o to chodzi. Więc o to chodzi. Nie o to chodzi. Więc o to chodzi. Celebrował, jakby litanię, nabożeństwo, jakby „patrzcie z jaką uwagą oddaję się nieuwadze”…
– Żona nie ufa moim myślom, proszę, proszę, czy ja na to zasłużyłem? Chyba nie, przyznajmy, tylko że, co prawda (odsuńcie stół, mnie też uwiera, w ogóle twardo się siedzi, trudna rada), tylko że, co prawda, trzeba przyznać, rzeczywiście w takich wypadkach nic nie wiadomo, bo i kto tam może wiedzieć jakie kto ma myśli w głowie… Weźmy taki przykład. Ja, na przykład, mąż i ojciec przykładny, do ręki biorę, dajmy na to, tę skorupkę od jajka…
Wziął w palce skorupkę.
– I tak ja będę ją miał w palcach… i tak ja będę ją obracał… powolutku… przed oczami… Coś niewinnego
nieszkodliwego
nikomu nie wadzącego.
Drobne passe-temps, słowem. No tak, ale powstaje pytanie: jak ja ją obracam?… Bo ja, ostatecznie, uważacie, mogę ją obracać niewinnie, cnotliwie… ale, jak by mi się spodobało, mogę też… co?… Jakbym chciał, mogę tak trochę obracać ją bardziej… hm… Co? Tak trochę. Mówię, naturalnie, dla przekładu, żeby wykazać iż najzacniejszy małżonek mógłby ewentualnie pod okiem połowicy taką skorupkę obracać w sposób…
Zaczerwienił się. Nie do wiary: spurpurowiał! Niesłychane! Wiedział o tym, nawet przymknął oczy, ale nie ukrywał, owszem, uroczyście wystawiał swój wstyd na widok publiczny. Jak monstrancję.
Czekał aż przejdzie mu rumieniec. Wciąż obracał skorupkę. W końcu otworzył oczy i odetchnął. Powiedział:
– Tak sobie tego.
Nastąpiło odprężenie… choć co prawda ich zagęszczenie w tym kącie naszym, z latarkami, wciąż było płochliwe… ale już jak gdyby ociężałe… Przyglądali mu się, z pewnością myśleli, że trochę wariat… W każdym razie nikt się nie odzywał.
Z zewnątrz, gdzieś za domem, coś stuknęło, jak gdyby coś spadło… co? Był to dźwięk ekstra, nadetatowy, który mnie pochłonął, nad którym zamyśliłem się długo, głęboko – ale nie wiedziałem co myśleć, jak myśleć.
– Berg.
Powiedział to spokojnie i bardzo grzecznie, starannie. Ja powiedziałem nie mniej grzecznie i wyraźnie.
– Berg.
Spojrzał na mnie króciutko, opuścił powieki. Obaj siedzieliśmy cicho przysłuchując się słowu „berg”… jakby to był płaz podziemny, z tych co to nigdy nie wydostają się na światło… a teraz był tu, przed wszystkimi. Przyglądali się, przypuszczam… Nagle wydało mi się, że wszystko ruszyło naprzód, jak powódź, lawina, marsz ze sztandarami, że padł cios decydujący, pchnięcie nadające kierunek! Paf! Marsz! Naprzód! Ruszamy! Gdyby on tylko powiedział „berg”, no, nic takiego. Ale ja też powiedziałem „berg”. I mój berg łącząc się z jego bergiem (poufnym, prywatnym) wydobywał jego berg z poufności. To już nie było prywatne słówko dziwaka. To już było – coś naprawdę… to było coś istniejącego! Przed nami, tu. I naraz z potęgą wystrzelało ponad, pchało w, poddawało sobie…
Ujrzałem przez moment wróbla, patyk, kota, wraz z ustami… jak śmiecie we wrącym kotle wodospadu – ginące. Oczekiwałem, że wszystko ruszy naprzód w sensie berga. Byłem oficerem sztabu generalnego. Chłopcem służącym do mszy. Kornym i karnym akolitą i wykonawcą. Naprzód! Ruszamy! Marsz!
Ale Lulusia wykrzyknęła: – Brawo, panie Leonie!
Mnie pominęła. Ale byłem pewny, że wykrzyknęła po prostu ze strachu, nie mogąc znieść współpracy z nim. Nagle wszystko rozleciało się, oklapło, powstał śmieszek, zagadano i Leon roześmiał się hucznie hohohoho, gdzie flaszusia mamusia, dajno musia siusi, doić koniaka, putumu bataklana! Jakie przykre i zniechęcające, gdy po takiej chwili doniosłej, kiedy to bieg zdarzeń wspina się do skoku, następuje rozpad, rozprzężenie, wraca brzęczenie roju, roju, dajcie i mnie wódki, pani nie pije, kropla koniaczku, ksiądz, Jadusia, Tolo, Luluś, Lulusia, Fuks i Lena z usteczkami ślicznie wykrojonymi, świeżymi, grono wycieczkowiczów. Wszystko opadło. Nic. Wszystko znów jak brudna ściana. Zamęt.
Wróbel.
Patyk.
Kot.
Przypomniałem sobie o nich, ponieważ byłem w trakcie zapominania o nich. Powróciły do mnie, ponieważ oddalały się. Ginęły. Tak jest, musiałem szukać w sobie wróbla i patyka i kota, już ginących, szukać i podtrzymywać w sobie! I musiałem wysilić się żeby znowu zajrzeć myślą tam, do gąszczu, za drogą, do muru.
Ksiądz zaczął się gramolić z ławki mamrocząc przeproszenia, przesunął się wzdłuż stołu, sutanna wylazła na pokój. Otworzył drzwi. Wyszedł na ganek.
Ja, bez berga, głupio się czułem. Nie wiedziałem, co… Pomyślałem: też wyjdę. Odetchnąć świeżym powietrzem. Wstałem. Postąpiłem kilka kroków ku drzwiom. Wyszedłem.
Na ganku – świeżość. Księżyc. Chmura piętrząca się, błyszcząca, świetlisto-skalista, niżej ciemniejsza o wiele fontanna gór skamieniałych w wytryskiwaniu. A wokół feeria, łąki, kobierce, gazony rojne bukietami drzew, orszaki, festyny, niby park gdzie odbywały się korowody, pochody, zabawy, wszystko utopione, na samym dnie księżycowej poświaty. Tuż przy schodach, oparty o poręcz, stał ksiądz. Stał i wyrabiał z ustami coś dziwnego.
IX
Trudno będzie opowiedzieć dalszy ciąg tej mojej historii. W ogóle nie wiem, czy to jest historia. Trudno nazwać historią takie ciągle… skupianie się i rozpadanie… elementów…
Gdy, wyszedłszy na ganek, zobaczyłem księdza wyrabiającego z ustami coś dziwnego, skołowaciałem! Co? Co? Bardziej skołowaciałem, niż gdyby pękła skorupa ziemi i larwy podziemne wydostały się na powierzchnię. Bez żartu! Ja jeden znałem sekret ust. Nikt poza mną nie był wprowadzony w awanturę sekretną ust Leny. On nie miał prawa o tym wiedzieć! To było moje! Jakim prawem pakował w ten sekret swoje usta?!