Ale zaraz okazało się, że wymiotuje. Wymiotował. Wymiotowanie jego, szpetne, biedne, było usprawiedliwione.
Upił się.
Ba! Nic takiego!
Zobaczył mnie i uśmiechnął się, zasromany. Chciałem powiedzieć, żeby się położył i przespał, gdy jeszcze ktoś wyszedł na ganek.
Jadeczka. Przeszła obok mnie, oddaliła się po łące kilka kroków, przystanęła, podniosła rękę do ust i po księżycu zobaczyłem jej usta wymiotujące, wymiotowała.
Wymiotowała. Usta jej, widziane przeze mnie, usprawiedliwione były wymiotowaniem – dlatego patrzyłem na nie – jeśli ksiądz wymiotował, dlaczegóżby ona nie miała wymiotować? Tak? Proszę. Dobrze. Ale. Ale, ale, ale, jeśli ksiądz wymiotował, to ona nie powinna była wymiotować! I te jej usta, wzmacniające usta księżowskie… jak powieszenie patyka wzmogło powieszenie wróbla – jak powieszenie kota wzmogło powieszenie patyka – jak wbijanie doprowadziło do walenia – jak ja berga wzmogłem moim bergiem.
Dlaczego wymiotujące ich usta mnie opadły? Co tym ustom było wiadomo o ustach, które kryłem w sobie? Skąd ten płaz ustny, wypełzający? Może najlepiej było – odejść. Odszedłem. Nie do domu, oddaliłem się po łące, dość tego wszystkiego, noc była zatruta księżycem, który płynął przez nią, umarły, czuby drzew były w glorii i mnóstwo naokoło zespołów, pochodów, zgromadzeń, szeptów, narad, zabaw – noc rzeczywiście rozmarzająca. Nie wracać, nie wracać, najchętniej nie wróciłbym wcale, może wsiąść na furkę, dać koniom po bacie, odjechać na zawsze… No nie… Przepyszna noc. Mimo wszystko nieźle się bawię. Wspaniała noc. Jednakże przeciąganie tego też było niemożliwe, ja naprawdę jestem chory. Wspaniała noc. Chory, chory, ale nie tak bardzo. Dom zniknął za pagórkiem, szedłem po murawie, która tutaj, w pobliżu strumienia, była mięciutka, ale co z tym drzewem, co to za drzewo, co jest z tym drzewem…
Stanąłem. Była tam kępa drzew i w niej jedno drzewo nie takie, jak inne, to jest, właściwie, takie samo, ale musiał być jakiś powód dla którego ono zwróciło moją uwagę. To drzewo nie było dobrze widoczne, wewnątrz kępy, przesłonięte innymi, a jednak zwróciło moją uwagę, co, co takiego, gęstość, czy ciężar, obciążenie, mijałem je z uczuciem, że mijam drzewo „za ciężkie”, okropnie „ciężkie”… Stanąłem, zawróciłem.
I wszedłem w kępę, już pewny, że tam coś jest. Ta kępa zaczynała się od kilku brzóz rozrzuconych, a zaraz potem było skupienie sosen, gęściejsze, ciemniejsze. Wrażenie, że idę do jakiegoś „ciężaru” przygniatającego nie opuszczało mnie.
Rozejrzałem się.
But.
Noga zwisała z sosny. Pomyślałem „noga”, ale nie byłem pewny… Druga noga. Człowiek był… powieszony… przyglądałem się, człowiek… nogi, buciki, wyżej głowa dawała się rozeznać, przekrzywiona, reszta wsiąkała w pień, w ciemność gałęzi…
Rozejrzałem się naokoło, nic, cicho, spokój, znów się przyglądałem. Człowiek wiszący. Ten żółty but był mi znany, przypominał buciki Ludwika. Rozchyliłem gałęzie, zobaczyłem kurtkę Ludwika i jego twarz. Ludwik. Ludwik.
Ludwik, wiszący na pasku. Na własnym, wyjętym ze spodni.
Ludwik? Ludwik. Wisiał. Przez jakiś czas przyzwyczajałem się… Wisiał. Jeszcze się przyzwyczajałem – wisiał. Jeżeli wisiał, no to jakoś to musiało się stać i zacząłem z wolna szukać, kalkulować, powieszony, kto go powiesił, czy sam siebie, kiedy, widziałem go przed samą kolacją, prosił o żyletkę, był spokojny, na spacerze zachowywał się, jak zwykle… a jednak wisiał… a jednak w ciągu tej godziny z okładem to się stało… wisiał… i to jakoś musiało się stać, jakieś przyczyny na to się złożyły, tylko że ja nie mogłem ich znaleźć, nic, nic, a jednak musiał nastąpić jakiś wir w rzece przepływającej wszystkiego, o którym ja nic nie wiedziałem, widocznie zator jakiś powstał, musiały się wytworzyć związki, zazębienia… Ludwik! Skądże Ludwik? Raczej już Leon, ksiądz, Jadeczka niechby, Lena nawet – ale Ludwik! A jednak ten FAKT wisiał, wiszący fakt, fakt ludwikowaty wiszący, w łeb walący, wielki, ciężki, zwisający, coś w rodzaju byka płatającego się luzem, olbrzymi fakt na sośnie i z butami…
Mnie kiedyś dentysta ząb miał wyrwać, ale nie mógł go złapać szczypcami, nie wiem dlaczego ześlizgiwały się… z tym faktem ciężko wiszącym to samo, nie mogłem go złapać, wyślizgiwał się, byłem bezsilny, nie miałem dostępu, pewnie, to jakoś „się stało, jeśli się stało… Rozejrzałem się bardzo uważnie na wszystkie strony. Uspokoiłem się. Pewnie dlatego, że zrozumiałem…
Ludwik.
Wróbel.
Przecież patrzyłem na tego wisielca akurat tak samo, jak w tamtych krzakach patrzyłem na wróbla.
I pum, pum, pum, pum! Raz, dwa, trzy, cztery! Wróbel powieszony, patyk wiszący, kot uduszony – powieszony, Ludwik powieszony. Jak składnie! Jaka konsekwencja! Trup idiotyczny stawał się trupem logicznym – tylko że logika była i ciężka… i zanadto moja… osobista… taka… osobna… prywatna.
Nic mi nie pozostawało, prócz myślenia. Myślałem. Wysilałem się żeby, mimo wszystko, zrobić z tego czytelną historię i – myślałem – a nuż to on powiesił wróbla? On rysował strzałki, patyk wieszał, oddawał się tym psikusom… mania jakaś, mania wieszania, która doprowadziła go tutaj, by siebie powiesić… maniak! Przypomniałem sobie, co Leon mi mówił, gdyśmy na pniu siedzieli, raczej chyba szczerze: że on, Leon, nie miał z tym nic wspólnego. Więc Ludwik? Mania, obsesja, obłęd…
Albo inna możliwość, też po linii normalnej logiki – że padł ofiarą szantażu, zemsty może, ktoś go prześladuje, ktoś otacza go tymi znakami, podsuwa myśl o powieszeniu… ale kto w takim razie? Ktoś z domu? Kulka? Leon? Lena? Katasia?
Jeszcze inna możliwość, też „normalna”: może nie on się powiesił? Zamordowano go? Może uduszono, potem powieszono? Ten ktoś, kto zabawiał się wieszaniem drobiazgów, maniak, obłąkany, zapragnął w końcu powiesić coś cięższego, niż patyczek… Kto? Leon? Katasia? Ależ Katasia pozostała tam… Co z tego? Mogła tu przybyć’ po kryjomu, z tysiąca powodów, tysiącem sposobów, dlaczego nie, mogło się zdarzyć, możliwości skojarzeń, kombinacji były nieograniczone… A Fuks? Czyż Fuks nie mógł zarazić się wieszaniem, przyswoić je sobie… i… i… Mógł. Ależ był przecie przez cały czas z nami. Co z tego? Niechby tylko okazało się, że to on – wtedy już znalazłaby się luka w czasie, wszystko znaleźć można w kotle bezdennym stających się zdarzeń! A ksiądz? Miliony i miliony nitek mogły połączyć jego paluchy z tym wisielcem…
Mogły… A górale? Gdzie są górale, którzy nas przywieźli? Uśmiechnąłem się przy księżycu na myśl łagodną o bezsilności umysłu wobec rzeczywistości przerastającej, zatracającej, spowijającej… Nie ma kombinacji niemożliwej… Każda kombinacja jest możliwa…
Tak… Tylko, że nitki związków były nikłe… nikłe… a tu wisielec wisiał, trup brutalny! I jego brutalność wisząca, pum, pum, pum, pum, łączyła się składnie z pum, pum, pum, pum, wróbel – patyk – kot, to było jak a, b, c, d, jak raz, dwa, trzy, cztery! Co za składność! Jaka skwapliwość logiki, ale podziemnej! Oczywistość, bijąca w oczy, ale podziemna.
Ale ta w oczy bijąca, pum, pum, pum, pum, podziemna logika roztapiała się w nikłości, jak we mgle (myślałem) gdy się chciało ująć ją w karby zwyczajnej logiki. Ileż razy dyskutowaliśmy nad tym z Fuksem! Czy można mówić o jakimś logicznym związku pomiędzy wróblem i patykiem, połączonymi tą ledwie widoczną strzałką na suficie w naszym pokoju – tak niewyraźną, że myśmy tylko przypadkiem ją zauważyli – tak niewyraźną, że na dobrą sprawę musieliśmy ją sobie uzupełnić, dorysować w wyobraźni? Odkryć tę strzałkę, dojść do patyka – przecież to było, jak znaleźć igłę w stogu siana! Któż – Ludwik, czy kto inny – mógłby świadomie fabrykować sieć znaków tak nikłych?