– Spokojniusium, cierpliwusium talaj talaj cotam tam tego, niedaleczko, hejże ha! Zara, zaraaa…a, tędy… za mną wiara, prosimy, już się robi! Moje uszanowanie!
Szedłem za nimi, nie zauważyli mnie. Ona szła trochę z boku i nie byłoby trudno zbliżyć się do niej. Zbliżyłbym się, oczywiście, w charakterze duszącego i wieszającego. Nie byłoby trudno odciągnąć ją na bok (bo my już byliśmy w sobie zakochani, ona też mnie kochała, któż mógł wątpić, jeśli ja chciałem ją zabić, to ona musiała mnie kochać), a wtedy będzie można i zadusić i powiesić. Zaczynałem rozumieć, jak to jest, gdy się jest mordercą. Morduje się, gdy morderstwo staje się łatwe, gdy nie ma nic lepszego do zrobienia. Wykańczają się po prostu inne możliwości. Wróbel wisi, patyk wisi, Ludwik wisi, ja ją wieszam jak kota powiesiłem. Mógłbym, naturalnie, nie wieszać, ale… taki zawód sprawiać? Takie pomieszanie szyków? Po tylu zachodach, kombinacjach, wieszanie wyłoniło się w pełni i ja je z ustami złączyłem – miałbym teraz skrewić, nie wieszać?
Wykluczone. Szedłem za nimi. Bawili się latarkami. W kinie czasem oglądamy na komicznym seansie myśliwca posuwającego się ostrożnie z bronią gotową do strzału, gdy krok w krok za nim stąpa potworny zwierz, niedźwiedź olbrzymi, gigantyczny goryl. Był to ksiądz. Szedł tuż za mną, trochę z boku, widocznie wlókł się na samym końcu, nie wiedząc po co i na co, może bał się zostać sam z sobą w domu – ja go z początku nie zauważyłem, przyplątał się do mnie – z paluchami swoimi chłopskimi, przebierającymi. Z sutanną. Niebo i piekło. Grzech. Święty Kościół Katolicki, matka nasza. Chłód konfesjonału. Grzech. In saecula saeculorum. Kościół. Chłód konfesjonału. Kościół i papież. Grzech. Potępienie. Sutanna. Niebo i piekło. Ite, missa est. Grzech. Cnota. Grzech. Chłód konfesjonału. Sequentia sancti… Kościół. Piekło. Sutanna. Grzech… Chłód konfesjonału.
Pchnąłem go silnie, aż się zatoczył.
W samym momencie pchnięcia przestraszyłem się – co ja wyrabiam?! Wyskok, wybryk! Narobi krzyku!
Otóż nie. Moja ręka natrafiła na taką nieszczęśliwą bierność, że od razu się uspokoiłem. Zatrzymał się i nie patrzył na mnie. Staliśmy. Widziałem dobrze jego twarz. I usta. Podniosłem rękę, chciałem mu wsadzić palec w usta. Ale zęby miał zaciśnięte. Lewą ręką wziąłem go za podbródek, otworzyłem usta, wsadziłem palec.
Wyciągnąłem palec i wycierałem chusteczką.
Trzeba było teraz iść szybciej, żeby dogonić pochód. Wsadzenie palca w usta temu księdzu dobrze mi zrobiło, co innego jednak (myślałem) wsadzić palec trupowi, a komuś żywemu, i to było tak jakbym majaki moje wprowadził w świat rzeczywisty. Poczułem się raźniej. Przypomniałem sobie, że z tym wszystkim, zapomniałem chwilowo o wróblu etc. więc znów uprzytomniłem sobie jak to, tam, o jakie 30 km, wróbel był – i patyk był – i kot. A też Katasia.
– Proszę szanownych spacerowiczów, paniusium i panusium, tutaj spoczusium! Spocznij! Chwilowe odetchniusium.
Stał pod wielkim głazem, który sterczał nad wąwozem, gęsto zarośniętym. Przed głazem niewielka polanka, to miejsce musiało być uczęszczane, zdawało mi się, że dostrzegam jakieś koleiny… Trochę chrustu, trawa. „Lulo, nie chcę tutaj, też miejsce wynalazł!” „Panie pułkowniku, nawet usiąść na czym nie ma” „Panie prezes, na gołej ziemi?”
– Dobrze, dobrze – głos Leona był jękliwy – tylko że tatuś spinkę zgubił. Spinka mi, psiamać… Spinka. Proszę tu kogo z latareczką.
Wróbel.
Patyk.
Kot.
Ludwik.
Ksiądz.
Leon, pochylony, szukał tej spinki, Luluś mu przyświecał latarką, przypomniałem sobie pokoik Katasi i nasze, z Fuksem, oświecanie latarką. Jak to dawno. Pokoik tam był. Z Katasią. On szukał spinki, w końcu wziął od Lulusia latarkę, ale po chwili spostrzegłem, że światło, zamiast trzymać się ziemi, omiata ukradkiem głaz i inne kamienie, zupełnie jak my, z Fuksem, omiataliśmy światłem ściany pokoiku. Czy on spinki szukał? Może nie spinki wcale, może to było miejsce, do którego nas prowadził, owo miejsce sprzed lat dwudziestu trzech?… Ale nie był pewny. Nie mógł dobrze rozpoznać. Od tego czasu wyrosły nowe drzewa, grunt się obsunął, głaz mógł się ruszyć, badał tą swoją latarką coraz bardziej gorączkowo, zupełnie jak my, wtedy, widząc go tak, niepewnego, zgubionego, prawie tonącego, z wodą już na wysokości ust, musiałem pomyśleć, jak to my, Fuks i ja, gubiliśmy się w sufitach, ścianach, grządkach. Dawne czasy! Wszyscy czekali. Nikt się nie odzywał, z ciekawości chyba, żeby w końcu dowiedzieć się, co w trawie piszczy. Lenę widziałem. Była delikatna, koronkowa z ustami patyk wróbel kot, Katasia, Ludwik i ksiądz.
Nie mógł sobie dać rady. Zgubił się. Badał teraz sam dół kamienia. Było cicho. Wyprostował się.
– To tutaj.
Lulusia zaszczebiotała „co tutaj, panie Leonie, co tutaj?”
Usłużnie.
Stał skromnie, spokojnie. – Co za zbieg okoliczności… Przypadek, proszę ja was, jedyny w swoim rodzaju! Ja spinki szukam, a widzę, że ten kamień… Ja już tu byłem… Przecie ja tutaj przed dwudziestu trzema laty… Tutaj!
Zamyślił się z nagła, jak na obstalunek, i to się przedłużało. Latarka zgasła. Przedłużało się i przedłużało. Nikt mu nie przerywał i dopiero po kilku minutach Lulusia odezwała się miękko, troskliwie „co się panu zdarzyło, panie Leonie?” Odpowiedział „nic”.
Zauważyłem, że Kulki nie było. Została w domu? A nuż to ona powiesiła Ludwika? Nonsens. Sam się powiesił. Dlaczego? Jeszcze nikt nie wie. Co będzie, jak się dowiedzą?
Wróbel.
Patyk.
Kot.
Ludwik.
Było bardzo trudne, pracowite, uprzytomnić sobie, że to tutaj, teraz, odbywa się wobec tamtego wtedy tam, o 30 km. I byłem zły na Leona, że grał pierwsze skrzypce, a wszyscy (mnie nie wyłączając) stali się jego… widzami… myśmy byli po to, żeby widzieć…
Mruknął niewyraźnie.
– Tu. Z jedną…
Znów kilka minut niemych, cichych, te długie minuty ociekały świństwem i były wyznaniem, bo jeśli nikt nie mówił, to znaczyło, że my jesteśmy tu po to tylko, żeby on się przy nas załatwił… z tym swoim… wsobnym… swój do swego… Czekaliśmy aż skończy. Czas upływał.
Niespodziewanie oświetlił latarką własną twarz. Binokle, łysina, usta, wszystko. Zamknięte oczy. Lubieżnik. Męczennik. Powiedział:
– Innych widoków nie ma.
Zgasił. Zaskoczyła mnie ciemność, stało się ciemniej niżby można było przypuszczać, to chyba chmury były już nad nami. Pod głazem był prawie niewidoczny. Co robił? Musiał tam wyrabiać jakieś swoje obrzydliwości, podniecał się, rozpamiętywał dawną dziwkę jedyną, wysilał się, pracował, celebrował świństwo swoje. Ale… a jeśli nie był pewny, że to tutaj? I celebrował na chybił trafił? Zdziwiło mnie, że nikt nie odchodzi, wszak już zmiarkowali po co ich sprowadzał, żeby asystowali, żeby przyglądali się, żeby go podniecali przyglądaniem. Tak łatwo było odejść. Ale nikt nie odchodził. Lena np. mogłaby odejść, a nie odchodziła. Nie ruszała się. Zaczął dyszeć. Dyszał rytmicznie. Nikt nie mógł dojrzeć, co on, jak. Ale nie odchodzili. Zajęczał. Jęk był lubieżny, ale, właściwie, pracowity, był żeby siebie rozlubieżnić. Zajęczał i zaskowytał. Skowyt, zduszony, gardłowy, był żeby się uwszetecznić, jak on pracował, jak się wysilał, jak się świnił z sobą, jak święcił i celebrował… Pracował. Wysilał się. Dyszał. Skowyczał. Wysila się. Pracuje. Czekaliśmy. W tym powiedział:
– Berg. Odpowiedziałem:
– Berg.
– Bembergowanie bembergiem w berg! – wykrzyknął, a ja wykrzyknąłem: – Berbergowanie bembergiem w berg!
Uciszył się zupełnie i nic nie było słychać, ja myślałem wróbel Lena patyk Lena kot w usta miód warga wywichnąć ściana grudka rysa palec Ludwik krzaki wisi wiszą usta Lena sam tam czajnik kot patyk płot droga Ludwik ksiądz mur kot patyk wróbel kot Ludwik wisi patyk wisi wróbel wisi