Po południu pojechaliśmy na Krupówki autobusem, załatwiliśmy kilka sprawunków. Nadeszła kolacja, niecierpliwie przeze mnie oczekiwana, gdyż chciałem Lenę zobaczyć i Katasię, Katasię z Leną po wczorajszej nocy. Póki co, wstrzymywałem w sobie wszystkie o nich myśli, naprzód jeszcze raz zobaczyć, potem myśleć.
Ale cóż za niespodziewane pomieszanie szyków!
Była mężatką! Mąż zjawił się, gdyśmy już byli w trakcie jedzenia i teraz schylał nad talerzem nos podługowaty, a ja przyglądałem się z niesmaczną ciekawością temu jej erotycznemu wspólnikowi. Zamęt – nie żeby mnie zazdrość brała, a tylko że ona stała mi się inna, zupełnie odmieniona tym mężczyzną, tak mi obcym a tak wprowadzonym w najtajniejsze stulenia tych ustek – było widoczne, że pobrali się bardzo niedawno, ręką nakrywał jej rękę i w oczy zaglądał. Jaki był? Spory, nieźle zbudowany, trochę ociężały, dość inteligentny, architekt, zatrudniony przy budowie hotelu. Mówił niewiele, sięgał po rzodkiewkę – ale jaki był? Jaki był? I jak oni byli ze sobą, sami, co on z nią, co ona z nim, co oni we dwoje?… tfy, tak natknąć się na mężczyznę u boku kobiety, która nas interesuje, to już żadna przyjemność… ale gorzej jeszcze, że taki mężczyzna, obcy zupełnie, staje się naraz przedmiotem naszej – przymusowej – ciekawości i musimy odgadywać jego najskrytsze gusta i upodobania… choć to nas mierzi… musimy czuć go poprzez tę kobietę. Nie wiem, co bym wolał: czy, żeby ona, będąc ponętna sobą, okazała się nim odpychająca, czy też żeby stalą się też pociągająca poprzez mężczyznę, którego sobie wybrała – obie możliwości były fatalne!
Kochali się? Miłość namiętna? Rozsądna? Romantyczna? Łatwa? Trudna? Nie kochali się? Tu, przy stole, w obecności rodziny, była to zdawkowa czułość młodego małżeństwa i przecież trudno się przyglądać, można tylko prześlizgiwać się spojrzeniem, trzeba zastosować ten cały system manewrów „na pograniczu”, nie naruszających linii demarkacyjnej… W oczy nie bardzo mogłem mu zaglądać, moje dociekania, namiętne a wstrętnawe, musiały ograniczyć się do ręki, która leżała przede mną na stole, w pobliżu jej dłoni, widziałem tę rękę, dużą, schludną, z palcami nie nieprzyjemnymi, o krótkich paznokciach… przyglądałem się i coraz bardziej mnie rozwścieczało, że muszę wnikać w erotyczne możliwości tej ręki (jakbym był nią, Leną). Niczego się nie dowiedziałem. Tak, ręka wyglądała dosyć przyzwoicie, ale cóż znaczy sam wygląd, wszystko zależy od dotyku (myślałem) od tego, jak dotyka, i mogłem doskonale wyobrazić sobie dotyk między nimi przyzwoity, lub nieprzyzwoity, lub rozwiązły, dziki, wściekły, albo zwyczajnie małżeński – i nic, nic nie było wiadomo, nic, bo dlaczegóż by ręce kształtne nie mogły dotykać siebie w sposób pokraczny, nawet rozkraczony, gdzież byłą gwarancja? Trudno przypuścić, żeby ręka zdrowa, przyzwoita, dopuszczała się takich wyskoków? Pewnie, ale wystarczy wyobrazić sobie, że „jednak” się dopuszcza, a to „jednak” stanie się wtedy jedną rozwiązłością więcej. A jeśli nie mogłem mieć żadnej pewności co do rąk, cóż dopiero mówić o osobach, które przebywały na dalszym planie, tam, gdzie ja prawie bałem się sięgnąć wzrokiem? I wiedziałem, że wystarczyłoby jednego kryjomego i ledwie widocznego zahaczenia jego palca o jej palec aby ich osoby stały się nieskończenie wyuzdane, choć on, Ludwik, akurat mówił, że przywiózł fotografie i że bardzo, się udały, po kolacji pokaże…
– Komiczny fenomen – kończył Fuks opowiadanie, jak to idąc tutaj znaleźliśmy w krzakach wróbla. – Wróbel powieszony! Wróbla wieszać! To jakby dwa grzyby w barszcz!
– Dwa grzyby, rzeczywiście dwa grzyby! – przytaknął uprzejmie pan Leon i, że to był zgodny, z przyjemnością. – Dwa grzyby, proszę sobie wyobraziuchny, terefere, ale co za sadyzm!
– Łobuzeria – zawyrokowała krótko i węzłowato pani Kulka zdejmując mu nitkę z rękawa i potwierdził zaraz z przyjemnością: – Łobuzeria. Na co Kulka: – Ty zawsze musisz przeczyć! – Ależ tak, Mańciu, właśnie mówię, że łobuzeria!
– A ja mówię, że łubuzeria! – wykrzyknęła, jakby on coś innego powiedział.
– Otóż to, łobuzeria, mówię, łobuzeria…
– Sam nie wiesz, co mówisz!
Poprawiła mu rąbek chusteczki, wystającej z kieszonki. Katasia wynurzyła się z kredensu żeby posprzątać talerze, a jej warga wywichnięta, śliska, umykowa, pojawiła się w pobliżu ust, naprzeciwko mnie będących – tego momentu oczekiwałem z napięciem, ale tłumiłem je, odwracałem się od tego w inną stronę, byle nie wpływać na nic, nie mieszać się… żeby eksperyment wypadł obiektywnie. Usta natychmiast zaczęły „odnosić się” do ust… i widziałem, jak jednocześnie mąż do niej coś mówił, i pan Leon się wtrącał, i Katasia chodziła zakrzątnięta, a usta odnosiły się do ust, jak gwiazda do gwiazdy, i owa konstelacja ustna potwierdzała nocne moje awantury, które ja już chciałem precz wyrzucić… ale usta z ustami, owa wyślizgująca się obrzydliwość wywichnięcia umykającego ze stuleniem – - rozchyleniem miękkim, czystym… jakby naprawdę miały coś wspólnego! Popadłem w rodzaj drżącego zdziwienia, że usta nie mające nic wspólnego, mają jednak coś wspólnego, ten fakt mnie oszałamiał i zwłaszcza pogrążał w niewiarygodnym jakimś roztargnieniu – i to było przesycone nocą, jakby skąpane we wczorajszym, mroczne.
Ludwik obtarł usta serwetką i odłożywszy ją metodycznie (wyglądał na bardzo porządnego i czystego, tylko że ta czystość mogła być, jednak, brudna…) powiedział swoim basem-barytonem, że i on przed tygodniem mniej więcej zauważył na jednym z przydrożnych świerków powieszone kurczę – ale nie zwrócił na to szczególnej uwagi, zresztą po paru dniach kurczę zniknęło. – Cudeńka – dziwił się Fuks – wróble powieszone, kurczęta wiszące, a może to koniec świata zwiastuje? Na jakiej wysokości wisiało to kurczę? Daleko od drogi?
Pytał, bo Drozdowski go nie znosił, bo on nienawidził Drozdowskiego, bo nie wiedział co robić… Zjadł rzodkiewkę.
– Łobuzeria – powtórzyła pani Kulka. Poprawiła chleb w koszyku gestem dobrej gospodyni i rozdawczyni posiłków. Zdmuchnęła okruszynki. – Łobuzy! Dzieciaków pełno, robią co chcą!
– Proszę! – zgodził się Leon.
– W tym witz – zauważył Fuks blado – że i wróbel i kurczę powieszone zostały na wysokości ręki dorosłego.
– Co? Jeśli nie łobuzy, to kto? Panoczek myśli, że jakiś maniaczyna? Nie słyszałem o żadnym maniaku w tej okolicy.
Zanucił Ti-ri-ri i z wielką uwagą oddał się robieniu gałek z chleba – układał je rzędem na obrusie, przyglądał się.
Katasia podsunęła Lenie popielniczkę z siatką z drucików. Lena strząsnęła popiół, we mnie noga jej odezwała się na siatce łóżka, ale roztargnienie, usta nad ustami, ptasi drut, kurczę i wróbel, mąż i ona, komin za rynną, wargi za wargami, usta i usta, drzewka i ścieżki, drzewa i droga, za dużo, za dużo, bez składu ni ładu, fala za falą, bezmiar w roztargnieniu, rozproszeniu. Roztargnienie. Męczące zagubienie, tam w kącie stała butelka na półce i widać było kawałek czegoś, może korka, przyklejonego do szyjki…
…wlepiłem się w ten korek i tak z nim wypoczywałem póki nie poszliśmy spać, sen, spanie, przez kilka następnych dni nic, nic, muł czynności, słów, jedzeń, schodzeń po schodach i wchodzeń, tyle tylko, że dowiedziałem się tego i owego primo że Lena była nauczycielką języków, zaledwie dwa miesiące temu wzięła ślub z Ludwikiem, na Hel pojechali, teraz tu mieszkają póki on domku swojego nie wykończy – to wszystko opowiedziała Katasia, ze ściereczką, od mebla, do mebla, poczciwie, chętnie, secundo (to Kulka mówiła) „trzeba by jeszcze raz rozciąć, zaszyć, chirurg mi mówił, dawny przyjaciel Leona, ile razy jej mówiłam, że koszta pokryję, bo wie pan, ona jest moja siostrzenica, choć chłopka ze wsi, spod Grójca, ale ja się biednych krewnych nie wypieram a do tego przecież nieestetyczne, obraża zmysł estetyki, pewnie, aż rażące, ile razy jej mówiłam przez te lata, bo to już z pięć lat temu, wie pan, wypadek, omnibus na drzewo wjechał, dobrze że nic gorszego, ile razy jej mówię Kata, nie leń się, nie bój się, idź do chirurga, zoperuj, jak ty wyglądasz, ureguluj sobie ten wygląd, ale gdzie tam, ot, leni się, boi się, dzień za dniem schodzi, coraz mówi już, ciocia, już pójdę, i nie idzie, my też jużeśmy się przyzwyczaili i dopiero, jak nam kto inny przypomni, znowu się na oczy nasuwa, ale choć ja na punkcie estetycznym dość jestem drażliwa, może pan sobie wyobrazić, harowanie, sprzątanie, pranie, a to Leonowi to, a to tamto, a to Lena, a to Ludwikowi, od rana do wieczora, za jedno, za drugie, a tamto czeka, gdzie czas na to, jak Ludwik z Leną do domku się przeprowadzą, może wtedy, ale póki co dobrze chociaż że Lena człowieka znalazła uczciwego, no, niechby ją unieszczęśliwił, przysięgam, zabiłabym, wzięłabym noża i zabiła, ale Bogu dziękować póki co nic złego, tylko że nic sami nie zrobią, ani on, ani ona, zupełnie jak Leon, po ojcu to wzięła, ja muszę o wszystko zadbać, spamiętać, a to woda gorąca, a to kawa, bielizna do prania, skarpetki, obszyć, prasowanie, guziki, chusteczki, sznytki, papier, zawoskować, skleić, sami nic, sznycelki, sałatki, od rana do późnej nocy i do tego jeszcze lokatorzy, sam pan wie, ja nic nie mówię, racja, płacą, wynajmują, ale też trzeba spamiętać, to temu, to tamtemu, żeby wszystko na czas, jedno drugie…”…mnóstwo innych zdarzeń, wypełniających, pochłaniających, i co wieczór nieunikniona, jak księżyc, kolacja, siedzenie naprzeciwko Leny z ustami Katasi krążącymi. Leon fabrykował galeczki z chleba i ustawiał je rzędem, bardzo starannie – przyglądał się z wielką uwagą – po chwili namysłu nadziewał na wykałaczkę jedną z gałek. Po dłuższej medytacji, bywało, nabrał nożem odrobinę soli i posypał nią gałkę, przyglądając się przez binokle z powątpiewaniem.