Dotarliśmy w pobliże muru… ale tu zatrzymaliśmy się, bezradni… pokonanie tych dziesięciu brakujących kroków wydawało się trudne, zanadto rażące! Dotychczasowy nasz pochód przez ogródek pod spojrzeniem szyb był względnie łatwy – kilkadziesiąt metrów po równinie – ale i trudny jakąś utajoną trudnością, która czyniła zeń wspinaczkę prawie – a oto teraz trudność, wywołana wspinaczką coraz bardziej pionową i zawrotną, wzmogła się dotkliwie, było to jakbyśmy dochodzili do szczytu. Co za wysokość! Kucnął udając, że się przygląda robaczkowi, i tak, w kucki, niby za robakiem, dobił do muru; ja zboczyłem i pokręciłem się na boku aby połączyć się z nim okólną drogą. Byliśmy przy murze, na samym końcu, w kącie wytworzonym przez budkę.
Gorąco. Trawy niektóre bardziej wybujałe, kołyszące się na powiewie, po ziemi kroczy żuk, pod murem ptasie łajno – gorąco, ale inne, i zapach inny, jakby szczyn, przyśniła mi się odległość, było to odległe, jakbyśmy miesiące całe wędrowali, miejsce o sto tysięcy mil, na krańcach – zaleciało ciepłą zgnilizną, nie opodal była kupa śmieci, deszcze pod murem wytworzyły ściek – badyle, łodygi, gruz – grudki, kamyczki, – żółcizny jakieś… Znów gorąco, odmienne, nieznane… tak, tak… dotarcie do tego kąta, żyjącego osobno, nawiązywało do tamtego gąszczu ciemno – chłodnego z tekturką i blaszką – z wróblem – mocą jak gdyby odległości tamto w tym się odezwało – i szukanie nasze tutaj jak gdyby ożyło.
Ciężkie zadanie… bo, jeśli nawet coś tutaj mogło kryć’ się, wskazanego przez strzałkę tam, na suficie, w naszym pokoju, jakże to odnaleźć w gmatwaninie, pośród zielsk, drobin, śmieci, przewyższających ilością wszystko co się mogło dziać na ścianach, czy sufitach. Przytłaczająca obfitość powiązań, skojarzeń… Ileż zdań można utworzyć z dwudziestu czterech liter alfabetu? Ileż znaczeń można wyprowadzić z setek chwastów, grudek i innych drobiazgów? Z desek budki, z muru, też tryskał bezlik i nawał. Znudziło mi się. Wyprostowałem się i spojrzałem na dom i ogródek – te wielkie kształty syntetyczne, olbrzymie mastodonty świata rzeczy, przywracały lad – wypoczywałem. Wracać. Miałem to powiedzieć Fuksowi, ale twarz jego, wlepiona w jeden punkt, mnie zahamowała.
Troszkę powyżej naszych głów mur rozharatany tworzył wnękę, składającą się jak gdyby z trzech jaskiń, coraz mniejszych – w jednej z nich coś wisiało. Patyk. Patyczek, ze dwa centymetry długości. Wisiał na nitce białej, niewiele dłuższej. Zahaczony o wyszczerbienie cegły.
Nic więcej. Przeszukaliśmy jeszcze raz wszystko naokoło. Nic. Ja się odwróciłem i popatrzyłem na dom, lśniący szybami. Już owiewała świeżość, zwiastująca wieczór, oddech wyprowadzający liście i trawy z zastygnięcia w spiekocie. Drgnęły listki drzewek, stojących rzędem, podpartych palikami, pomalowanych wapnem.
Wróciliśmy do pokoju.
Rzucił się na łóżko. – Jak by nie było, strzałka do czegoś doprowadziła – wyrzekł ostrożnie, a ja z nie mniejszą ostrożnością odmruknąłem: – Niby do czego?
A jednak trudno było udawać, że się nie wie: powieszony wróbel – powieszony patyk – to powieszenie patyka na murze powtarzające tamto powieszenie w gąszczu – rezultat dziwaczny, wskutek którego intensywność wróbla wzmogła się naraz (ujawniając jak bardzo tkwił on w nas mimo pozorów niepamiętania). Patyk i wróbel, wróbel wzmocniony patykiem! Trudno było nie myśleć, że ktoś tą strzałką doprowadził nas do patyka by nawiązać do wróbla… po co? na co? Żart? Kawał? Ktoś nam wypłatał psikusa, zadrwił, zabawił się… czułem się niepewnie, a on również, i to nas skłaniało do ostrożności.
– Nie dałbym trzech groszy, czy ktoś się z nas nie nabija.
– Kto?
– Ktoś z nich… Z tych, co byli obecni jak opowiadałem o wróblu i jakeśmy rozpoznali strzałkę na suficie w stołowym. Ten ktoś wyżłobił strzałkę w naszym pokoju, która doprowadza do czego? Do patyka na nitce. Kawał. Nabieranie gości.
To jednak nie trzymało się kupy. Komuż by się chciało uprawiać tak skomplikowane żarty? Po co? Któż mógł wiedzieć, że odkryjemy strzałkę i zainteresujemy się nią aż tak bardzo? Nie, to był czysty przypadek – ta pewna, niewielka zresztą, zbieżność między patykiem na nitce a wróblem na drucie. Zgoda, patyk na nitce, tego nie widuje się co dzień… ale przecie ten patyk mógł wisieć z tysiąca przyczyn, nie mających nic wspólnego z wróblem, wyolbrzymiliśmy jego znaczenie, ponieważ ukazał się nam u samego kresu naszych poszukiwań, jako ich rezultat – naprawdę nie był żadnym rezultatem, był tylko patykiem na nitce… Przypadek zatem? Owszem… ale jakaś skłonność do składności, coś jak gdyby mgliście zahaczającego, dawała się wyczuwać w szeregu tych zdarzeń – powieszony wróbel – powieszone kurczę – strzałka w stołowym – strzałka w naszym pokoju – patyk wiszący na nitce – przebijało się w nich jakieś parcie ku sensowi, jak w szaradach, gdy litery zaczynają zmierzać do ułożenia się w słowo. Jakie słowo? Tak, wydawało się jednak, że wszystko chciałoby sprawować się w myśl jakiejś myśli… Jakiej?
Jaka myśl? Czyja myśl? Jeśli była to myśl, to ktoś musiał być za nią – ale kto? Komuż by się chciało? A gdyby… a jeśli Fuks mi wypłatał psikusa, bo ja wiem, z nudów… ale nie, gdzieżby tam Fuks… tyle wysiłku wkładać w głupi figiel… nie, to też nie trzymało się kupy. Przypadek zatem? Byłbym się zgodził może w końcu, że czysty przypadek gdyby nie inna anormalność, która poniekąd miała skłonność do zahaczenia o tę anormalność… gdyby ta dziwność z patykiem nie była poparta inną dziwnością, o której wolałem nie mówić Fuksowi.
– Katasia.
Widać i jemu nasunęło się przynajmniej jedno oblicze Sfinksa – siedział na łóżku z głową pochyloną kołysząc z wolna zwisającymi nogami.
– Co? – zapytałem.
– Jak się ma taki dzióbek zmanierowany… – zamyślił się i dodał chytrze. – Swój do swego po swoje!… To mu się podobało, powtórzył z przekonaniem. – Mówię ci, możesz mi wierzyć, swój do swego po swoje.
Rzeczywiście… warga i patyk wydawały się na oko spowinowacone, a także warga i wróbel, chociażby dlatego, że warga była taka niesamowita… ale co? Ale przyjąć, że Katasia bawiła się w tak wyrafinowane intrygi? Nonsens. A jednak istniało jakieś pokrewieństwo… i te pokrewieństwa, te skojarzenia, otwierały się przede mną, jak ciemna jama, ciemna, ale wciągająca, wsysająca, gdyż za wargą Kataśki majaczyło się rozchylenie – stulenie Leny i nawet doznałem gorącego wstrząsu, bo jednak ten patyk, odnoszący się do wróbla w krzakach, był niejako pierwszym (och, bladym, niejasnym) znakiem w świecie obiektywnym, który poniekąd potwierdzał moje majaki odnośnie do ust Leny „odnoszących się” do ust Katasi – analogia nikła, fantastyczna, ale przecież wchodziło w grę to samo „odnoszenie się”, ustalające jakby układ jakiś. Czy wiedział coś o tym związaniu, czy skojarzeniu, ustnym pomiędzy Leną i Katasia – czy coś takiego mu się uwidziało – czy też to było tylko i wyłącznie moje?… Za nic bym się nie zapytał… tylko ze wstydu. Za nic bym nie oddał tej sprawy jego głosowi i wyłupiastym oczom, które Drozdowskiego wyprowadzały z równowagi, mnie osłabiało, tłumiło, dręczyło, że on z Drozdowskim, ja z rodzicami, nie chciałem go ani na powiernika, ani na kolegę! Nie chciałem – i w ogóle „nie” było kluczowym słowem naszego stosunku. Nie i nie. A jednak podnieciło mnie, gdy powiedział „Katasia” – ucieszyłem się prawie, że ktoś inny, nie ja, dojrzał jakąś możliwość wspólności między jej wargą a patykiem i ptakiem.