– Katasia – mówił z wolna, z namysłem – Katasia… Ale już widać było, że po niedługiej euforii wraca mu bladość biaława spojrzenia, Drozdowski jawił się na horyzoncie, i już tylko dla zabicia czasu snuł niezdarne wywody: – Mnie od razu to jej… to co ona ma z ustami, wydało się… ale… i tak siak… wewtę i wewtę… Jak uważasz?
III
Nikłość, nieuchwytność, zmusiły nas do odwrotu, zabraliśmy się, ja do moich skryptów, on do notatek, ale roztargnienie mnie nie opuszczało i rosło w miarę zapadania wieczoru, jasność naszej lampy przewiercał wrastający mrok tamtych miejsc, za drogą, na skraju ogrodu. Inna jeszcze nawiedzała możliwość. Któż mógłby zaręczyć, że oprócz strzałki odkrytej przez nas, jakieś inne znaki nie kryją się na ścianach, lub gdzie indziej, na przykład, w kombinacji plamy nad umywalnią z kołkiem, leżącym na szafie, w poharataniach podłogi… Na jeden znak, przypadkiem odcyfrowany, ileż mogło być niezauważonych, zaszytych w naturalnym porządku rzeczy? Co pewien czas wzrok odrywał mi się od papierów i zapuszczał w głębie pokoju (w sekrecie przed Fuksem, któremu pewnie też wybiegały oczy). Ale ja się tym nie przejmowałem zanadto, zwiewność fantastyczna tej historii z patykiem, rozpraszającej się nieustannie, nie zezwalała na nic, co by nie było takie, jak ona, znikome.
W każdym razie rzeczywistość otaczająca była już jak zakażona możliwością znaczeń i to mnie odrywało, ciągle od wszystkiego mnie odrywało, przy czym wydawało się komiczne, ze takie coś, jak patyk, zdołało w tym stopniu mnie poruszyć. Kolacja, nieunikniona jak księżyc – znów miałem Lenę przed sobą. Przed zejściem na kolację Fuks zauważył, że „nie warto o tym wszystkim opowiadać”, i słusznie, dyskrecja była wskazana, jeśli nie chcieliśmy by nas wzięto za parę dudków i lunatyków. Kolacja tedy. Pan Leon zajadając rzodkiewki opowiadał, jak to przed laty dyrektor Krysiński, jego zwierzchnik w banku, uczył go sztuki zwanej przez niego „smykałką”, albo „kontrastem”, którą – jak twierdził – powinien mieć w pięciu palcach każdy szanujący się kandydat na wyższego urzędnika.
Naśladował gardłowy, ściszony, głos dyrektora Krysińskiego, nieboszczyka: – Leon, weź do serca, co mówię, zauważ, to kwestia takiej smykałki, rozumiesz? Jeśli, weźmy taki przypadek, musisz skarcić urzędnika, co ci wypada zrobić jednocześnie? No, naturalnie, chłopie, wyciągasz papierośnicę i częstujesz go papierosem. Dla kontrastu, uważasz, dla smykałki. Jeśli z klientem wypadnie ci być szorstkim, nieprzyjemnym, trzeba abyś się uśmiechnął jeśli nie do niego, to do sekretarki. Bez takiej smykałki on ci się zanadto zamknie, stwardnieje. A jak z klientem, na odwrót, jesteś słodki, podpuść od czasu do czasu słówko grubsze, żeby go wysmyczyć z ewentualnego zastygnięcia, bo jak ci stwardnieje i zastygnie, to co? No, proszę ja panów – opowiadał z serwetą uwiązaną pod brodą i z wyciągniętym palcem – i kiedyś przypyla się na inspekcję prezes banku, ja już wtedy byłem dyrektorem filii, podejmuję go Szczytnie, z honorami, ale podczas obiadu pośliznęła mi się noga i wylałem na niego pół karafki wina czerwonego. A on na to: – Widzę, że pan ze szkoły dyrektora Krysińskiego!
Uśmiał się przycinając sobie rzodkiewkę, smarując masełkiem, posypując solą… zanim wsadził w usta przyglądał się jej przez chwilę z uwagą. – Hej! Oj! Oj, żebym ja o banku, na rok byłoby gadania, trudno wyrazić, wysupłać, sam jak myślą się zapuszczę, nie wiem za co się złapać, tyle, tyle tego, dni, godzin. Boże, Bożuniu mój, Bożuniu święty, miesięcy, lat, sekund, żarłem się i gryzłem z sekretarką prezesa, głupia, żal się Boże mój miłościwy i donosicielka, raz poleciała do dyrektora, że ja do kosza naplułem, ja mówię, czyś pani zgłupiała?… ale co tu gadać, dużo do gadania, skąd, dlaczego o te plwociny poszło, a jak, a co, jak narastało z miesięcy, z lat…
Kto by spamiętał? Co tam gaduchnum powielachnum mmme!… Zastygł w zamyśleniu i wyszeptał dodatkowo: – A jaką ona miała wtedy bluzkę? Ani rusz nie mogę sobie… jaką… Tę z wyszywkami?… Przerwał sobie zamyślenie i wykrzyknął rześko do Kulki: – Kukuchny, co tam, było nie było, kukuku Kulaszka! – Kołnierz masz zawinięty – powiedziała Kulka, odstawiła słoik i zabrała się do kołnierza. – Trzydzieści siedem lat pożycia małżeńskiego, proszę paniusiów moich, było nie było w każdym razie, słodusium, pamiętuchy Kuluchy, my nad Wisłą, modrą Wisełką, raz w deszcz, ba, ba, co tam, ile to lat, landrynki landrykusie, kupiłem landrynków, z dozorcą, dozorca, a z dachu ciekło, hej, hej, hejuchna, matuchna, ile to lat, w kafejce, ale jaka to kafejka, gdzie, wywietrzało, poszłoooo, fiut, fiut… Już nie skleję… Trzydzieści siedem! Co tam… Hej, ha! – ucieszył się i zamilkł, zamknął się w sobie, wyciągnął rękę, sięgnął po chleb i z wolna robił gałeczkę, przyglądał się, ucichł, zanucił Ti-ri-ri.
Odkroił kawałek chleba, obciął z boku, żeby był kwadratowy, nasmarował masłem, zrównał masło, poklepał nożem, obejrzał, posypał solą i wsunął do ust – zjadł. I jakby stwierdzał, że zjadł. Patrzyłem na strzałkę, która na suficie rozlała się, rozpłynęła, co za strzałka, jak mogliśmy dopatrzyć się w tym strzałki?! Patrzyłem też na stół, na obrus, trzeba przyznać, że możliwości widzenia są ograniczone – otóż na obrusie ręka Leny spoczywająca, rozluźniona, niewielka, kawowa, ciepło chłodna, wyrastająca przegubem z dalszych białości ramienia (których raczej domyślałem się, bo już tam wzrokiem się nie zaganiałem) otóż ta dłoń była cicha i bezczynna, ale przy bliższym wejrzeniu dostrzegało się w niej drżenia, było to, na przykład, drżenie skóry u nasady czwartego palca, albo dotykanie się dwóch palców, trzeciego i czwartego – raczej embriony ruchu, ale czasem przechodzące w ruch rzeczywisty, w dotykanie wskazującym obrusa, w ocieranie się paznokcia o fałdę… było to tak dalekie od samej Leny, że wyczuwałem ją, jak wielkie państwo, pełne ruchów wewnętrznych, nie – skontrolowanych, poddanych zapewne prawom statystyki… w liczbie tych ruchów był jeden, mianowicie powolne stulanie dłoni, ściąganie leniwe palców w garść, ruch wtulający, wstydliwy… już poprzednio wpadł mi w oko… ależ, czy on był tak zupełnie bez związku ze mną?… Któż mógł wiedzieć, ciekawe, że to na ogół zdarzało się wraz z opuszczeniem oczu (tych prawie nie widziałem), ani razu nie podniosła ich przy tej okazji. Ręka mężowska, ta obrzydliwość eroto-nieeroto-erotycznie-nieerotyczna, cudactwo obarczone erotyzmem przymusowym „poprzez nią” i w związku z jej rączką, ta ręka zresztą przyzwoicie się prezentująca… też tutaj, na obrusie, w pobliżu… I, naturalnie, owe stulenia jej dłoni mogły odnosić się do jego ręki, ale też mogły pozostawać w lekkim-leciutkim związku z moim przypatrywaniem się spod powiek zmrużonych, choć, przyznać trzeba, prawdopodobieństwo było prawie żadne, jeden na milion, ale hipoteza, przy całej nikłości swojej, była wybuchowa, jak iskra zapalająca i jak tchnienie wywołujące powietrzną trąbę!… Bo i, kto wie, ona mogła nawet nienawidzieć tego mężczyzny, któremu nie chciałem się dobrze przyjrzeć, bo się bałem, któremu błąkałem się zawsze gdzieś na peryferiach i który był nie wiedzieć jaki, podobnie zresztą jak i ona… bo, gdyby na przykład okazało się, że ona u mężowskiego boku oddaje się stuleniom pod moim spojrzeniem, no to cóż, mogła być taka, ten grzeszek mógł być doczepiony do jej niewinności i trusiowatości, które (niewinność i trusiowatość) stałyby się w tym wypadku wyższym szczeblem perwersji. Dzika potęgo myśli wątłej! Tchnienie wybuchające!; Kolacja była w pełnym toku, Ludwikowi coś się przypomniało, wyjął notes, Fuks ględził, mówił do Leona „to ona była taka jędza” albo „tyle lat w banku, no, no!” a Leon z brwią zmarszczoną, z twarzą łyska w binoklach rozpowiadał, co i jak, dlaczego „a bo niech pan sobie wyobrazium”… „nie, bo ona tej bibułki nie używała”… „tam był taki blat”… i Fuks przysłuchiwał się byle nie myśleć o Drozdowskim. Ja myślałem „a jeśli z mojego powodu się tuli” i wiedziałem, że ta myśl jest do niczego, ale co to, skręt, wstrząs, kataklizm, Kulka nagłym zrywem swej tłustości daje nura pod stół, jest pod stołem, przez jeden moment stół szaleje z Kulką… co to? To był kot. Wyciągnęła go spod stołu z myszą w paszczy.