Po rozmaitych bąblach, wytryskach, wypryskach słownych, które zapieniły się w gwałtownym kotle katarakty, wody naszego przebywania przy stole, ta rzeka szumiąca, płynąca, wróciły do swojego koryta, kota wyrzucono, znowu stół, obrus, lampa, szklanki, Kulka wygładza jakieś tam schropowacenia serwety, Leon wyciągniętym palcem zapowiada nadchodzący dowcip, Fuks poruszył się, otwierają się drzwi, Katasia, Kulka do Leny „daj no salaterkę”, nicość, wieczność, żadność, spokój, ja znowu kocha go nienawidzi rozczarowana oczarowana szczęśliwa nieszczęśliwa, ale mogła być tym wszystkim naraz, ale najpewniej nie była niczym z tego wszystkiego, a to z tej po prostu przyczyny, że rączka była za mała, to nie ręka, tylko rączka, więc czym tam ona mogła – być z taką rączką, nie mogła być niczym, ona była… była… potężna w swoim efekcie, ale w sobie żadna… odmęt… odmęt… odmęt… zapałki, okulary, zatrzask, koszyk, cebula, pierniki… pierniki… żebym ja musiał tak tylko bokiem, na boku, spode łba, tam gdzie ręce, rękawy, ramiona, szyja, zawsze na peryferiach, a twarzą w twarz tylko od czasu do czasu, przy święcie, gdy nadarzy się pretekst żeby spojrzeć, w tych warunkach cóż można wiedzieć, ale, gdybym mógł się patrzeć do woli, także nie… ha, ha, ha, śmiech, i ja się śmieję, anegdota, anegdota Leona, Kulka piszczy, Fuks w drgawkach… Leon z palcem wyciągniętym krzyczy „słowo honoru”… ona też się śmieje, ale to tak tylko, żeby śmiechem ozdobić ogólny śmiech, ona to wszystko tak tylko… żeby ozdobić… ale, gdybym mógł patrzeć do woli, także nie wiedziałbym, nie, nie wiedziałbym, bo między nimi mogło być wszystko…
– Potrzebna mi nitka i patyczek.
Cóż to znowu? Fuks do mnie. Odpowiedziałem:
– Do czego?
Cyrkla zapomniałem przywieźć… psiakość… a muszę narysować kółko, potrzebne mi do wykresu. Jakbym miał nitkę i patyczek, to by wystarczyło… Mały patyczek i odrobinę nitki.
Ludwik grzecznie „mam zdaje się cyrkiel na górze, będę mógł panu służyć”, Fuks dziękował (butelka i korek, ten kawałek korka) tak, acha, rozumiem, spryciarz, acha…
To było, żeby powiadomić sekretnie ewentualnego kawalarza, że zauważyliśmy strzałkę na naszym suficie i odkryliśmy patyk na nitce. To było na wszelki wypadek – jeśli rzeczywiście ktoś zabawiał się w intrygowanie nas znakami, niechaj wie, że do nas doszły… i że oczekujemy dalszego ciągu. Szansa była minimalna, ale cóż go kosztowało wypowiedzieć tych kilka słówek? Ujrzałem ich naraz w dziwnym świetle tej możliwości – że sprawca jest między nimi – a jednocześnie patyk i ptak się nasunęły, ptak w gąszczu, patyk na samym końcu ogrodu, w tej swojej grocie małej. Poczułem się między ptakiem i patykiem, jak pomiędzy dwoma biegunami i całe nasze zgromadzenie, przy stole, pod lampą, ukazało mi się jako szczególna funkcja tamtego układu, będąca „względem” ptaka i patyka – czemu nie byłem niechętny, gdyż ta niesamowitość torowała drogę innej niesamowitości, która mnie męczyła, ale i fascynowała. Boże! Jeżeli ptak, jeżeli patyk, to może i dowiem się w końcu, co z ustami. (Skąd? Jak? Niedorzeczność!)
Natężenie uwagi wiodło w roztargnienie… czemu też byłem powolny, gdyż to pozwalało mi być tutaj i gdzie indziej jednocześnie, dostarczało rozluźnienia… Wzejście Katasinej perwersji i jej krążenie, to tu, to tam, bliżej, dalej, nad Leną, za Leną, powitałem rodzajem głuchego wewnętrznego „aaach”, jak ktoś zachłyśnięty. Znowu i jeszcze bardziej, ledwie uchwytne zepsucie uboczne owych warg nadpsutych związało mi się – nachalnie! – ze stuleniem zwyczajnym i uwodzącym ustek mojego vis-à-vis i ta kombinacja, słabnąca lub nasilająca się zależnie od konfiguracji, wprowadzała w sprzeczności takie, jak dziewiczość wyuzdana, nieśmiałość brutalna, stulenie wybałuszone, bezwstydny wstyd, zimny żar, trzeźwe pijaństwo…
– Ojciec tego nie rozumie.
– Czego nie rozumiem? Czego?!
– Organizacji.
– Jaka tam organizacja! Co za organizacja!
– Racjonalna organizacja społeczeństwa i świata.
Leon atakował Ludwika przez stół łysiną: – Co ty chcesz organizować? Jak organizować?
– Naukowo.
– Naukowo! – oczami, binoklami, zmarszczkami, czaszką, przesłał mu ładunek politowania, zniżył głos do szeptu. – Czlowieczuniu – pytał konfidencjonalnie – czyś z główką poszedł po rozumek do makówki? Organizować! To ty sobie wymarzasz, wysmażasz, że tak tum tak pak złapie się wszystko w garść, co? I palcami drapieżnie zagiętymi tańczył przed nim, a potem je rozłożył i dmuchnął w nie: – Fiuuut! Pyf! Uciekło. Fyyyy, pum, pum, pum, papapa, eeeee… rozumiesz… pua, pua, i co ty tam, czego ty tam, jak ty, co ty… Uciekło. Przeciekło. Nie ma.
Zapatrzył się w salaterkę.
– Nie mogę o tym z ojcem dyskutować.
– Nie? Proszę! Dlaczego?
– Bo ojcu brak przygotowania.
– Jakiego?
– Naukowego.
– Naukowczuniu – mówił z wolna – zwierzże mi, proszę, zwierzże memu śnieżno dziewiczemu łonu jak ty z tym naukowym przygotowaniem będziesz or-ga-ni-zo-wał, w jaki deseń, pytam, jak, jak ty to tam z tym do czego, pytam, jak z czym i po co i ku czemu i gdzie, jak ty, pytam, to z tym, tamto z tamtym, owo z owym, gwoli czemu, jak… – ugrzązł i spoglądał niemo, a Ludwik nabrał na talerz trochę kartofli i to Leona wyrwało z niemoty. – Co ty wiesz?! – wybuchnął gorzko. – Studia! Studia! Ja ta nie studiował, ale lata myślał… myślę i myślę… odkąd z banku wyszedłem nic tylko myślę, mnie głowa pęka od myślenia, co ty tam, czego ty tam, co tam tobie do… daj spokój, daj spokój!… Ale Ludwik zajadał listek sałaty i Leon opadł, uspokoiło się, Katasia zamykała kredens,. Fuks zapytał ile stopni, oj, upał, pani Mańcia podsuwała Katasi naczynia, król szwedzki, półwysep skandynawski, a zaraz potem gruźlica, zastrzyki. Stół był teraz o wiele przestronniejszy, tylko filiżanki z kawą, lub herbatą, koszyk z chlebem i kilka serwetek, zwiniętych już – jedna, Leona, była rozłożona. Piłem herbatę, senność, nikt się nie ruszał, siedziano swobodniej na krzesłach nieco odsuniętych, Ludwik sięgnął po gazetę, Kropka zastygła. Od czasu do czasu zdarzały jej się także zastygnięcia, zupełnie puste, bez wyrazu, kończące się ocknięciem nagłym, jak plusk, gdy do wody wrzucić kamień. Leon miał na ręce brodawkę z kilkoma włoskami, przyglądał się jej, wziął wykałaczkę i zaczepiał nią o te włoski – znów się przyjrzał – wpuścił pomiędzy włoski odrobinę soli z obrusa i patrzył. Uśmiechnął się. Ti-ri-ri.
Dłoń Leny pojawiła się na obrusie, obok filiżanki. Wielki rozhowor zdarzeń, nieustających fakcików, jak rechot żabi w stawie, rój komarów, rój gwiazd, chmura mnie zawierająca, mnie zacierająca, ze mną płynąca, sufit z archipelagiem i półwyspami, z punkcikami i zaciekami, aż po nudną białość nad roletą… bogactwo drobiazgów, które może i było pokrewne moim i Fuksa grudkom, patyczkom etc… a może i z drobiazgami Leona jakoś to się łączyło… bo ja wiem, może dlatego tylko tak myślałem że byłem nastawiony na drobiazgi… rozdrobniony… och, ja byłem taki rozdrobniony!…
Katasia podsunęła Lenie popielniczkę.