– Tu jest kołatka – powiedział Dan. – Może by zastukać kilka razy?
Spozierałem w ciemność. – Tylko nie cytuj przy tym Edgara Allana Poego.
– Jezu – powiedział Dań. – Nawet na widok kołatki mam ciarki.
Podszedłem i przyjrzałem się jej. Była ogromna, czarna ze starości i zniszczenia. Zrobiono ją w kształcie łba dziwacznego, parskającego stworzenia, które przypominało skrzyżowanie wilka z demonem. Nie wyglądała zachęcająco. Ktoś, kto wieszał coś takiego na swoich drzwiach wejściowych, nie mógł być w zupełności normalny, chyba że mu sprawiały przyjemność mary nocne. Pod kołatką widniał wygrawerowany jeden wyraz: „Wróć".
Dań się wahał, więc chwyciłem za kołatkę i uderzyłem nią dwa lub trzy razy. Dźwięk rozszedł się głuchym echem po domu i czekaliśmy cierpliwie na odpowiedź Seymoura Wallisa.
– Co ci to przypomina? To coś na kołatce? – zapytał Dań.
– Bo ja wiem… Chyba maszkarona.
– Mnie to się wydaje podobne do jakiegoś przeklętego wilkołaka.
Sięgnąłem do kieszeni po papierosy.
– Oglądałeś za dużo starych horrorów – stwierdziłem.
Miałem zamiar znowu zastukać kołatką, ale usłyszałem, że ktoś człapał w naszą stronę z wnętrza domu. Po odciągnięciu górnej i dolnej zasuwy drzwi otworzyły się niepewnie i zatrzymały na łańcuchu. Ujrzałem za nimi bladą twarz Seymoura Wallisa. Patrzył z taką ostrożnością, jakby spodziewał się bandytów albo mormonów.
– Pan Wallis? – zapytałem. – Przyszliśmy posłuchać oddychania.
– Ach, to pan – powiedział z wyraźną ulgą. – Proszę chwileczkę poczekać, zaraz otworzę.
Wysunął łańcuch. Drzwi, drżąc, otworzyły się szerzej. Seymour Wallis był ubrany w buraczkowy szlafrok, na nogach miał kapcie. Spod szlafroka było widać jego włochate i chude nogi.
– Mam nadzieję, że nie przyszliśmy w niedogodnej chwili – powiedział Dań.
– Nie, nie. Proszę wejść. Zamierzałem tylko wziąć kąpiel.
– Podoba mi się pana kołatka. Ale jest taka trochę odstraszająca, nie sądzi pan?
Seymour Wallis obdarzył mnie niepewnym uśmiechem.
– Chyba tak. Gdy kupowałem ten dom, już tu była. Nie wiem, co przedstawia. Moja siostra uważa, że diabła, ale ja nie jestem taki pewny. A dlaczego umieszczono na niej słowo „wróć", nie dowiem się nigdy.
Znaleźliśmy się w wysokim, zatęchłym przedpokoju, wyłożonym wytartym brązowym chodnikiem. Na ścianach wisiały tuziny pożółkłych reprodukcji, grafik i listów. Niektóre ramki były puste, inne popękane. Większość obrazków przedstawiała widoki Mount Taylor i Cabezon Peak w odcieniach sepii. Były tam także nieczytelne, rudo poplamione mapy oraz wykazy jakichś cyfr wypisane koślawym i wyblakłym pismem.
Zatrzymaliśmy się przy pierwszym słupku balustrady schodów. Był wyrzeźbiony w ciemnym mahoniu. Na jego szczycie stał na tylnych łapach niedźwiedź z brązu. Zamiast pyska miał twarz kobiety. Same schody, wysokie i wąskie, wznosiły się ku ciemnościom panującym na piętrze. Wyglądały jak schody ruchome skierowane w najciemniejsze zakątki nocy.
– Lepiej chodźcie tędy – powiedział Seymour Wallis, prowadząc nas w kierunku drzwi znajdujących się na końcu korytarza. Nad nimi wisiała zniszczona głowa jelenia z zakurzonymi rogami. Tkwiło w niej tylko jedno oko.
Dań powiedział:
– Proszę przodem – i nie byłem pewny, czy żartuje, czy nie. Ten dom naprawdę mógł napędzić stracha.
Weszliśmy do niewielkiego, dusznego pokoiku do pracy. Wokoło na ścianach były zamontowane półki, zapewne kiedyś wypełnione książkami, ale teraz świeciły pustką. Tapeta w brązowe wzory, znajdująca się za półkami, była naznaczona cieniami stojących tu niegdyś tomów. W rogu, pod smętnym malunkiem początków San Francisco, stało biurko pokryte poplamioną skórą, a przy nim drewniane krzesło maklerskie z dwoma brakującymi prętami. Seymour Wallis nie podnosił żaluzji, więc pokój był duszny i zatęchły. Cuchnęło kotami, woreczkami z lawendą i proszkiem na karaluchy.
– Tu właśnie słyszę te odgłosy silniej niż w innych pokojach – wyjaśnił Wallis. – Zazwyczaj zdarzają się w nocy, kiedy tu siedzę i piszę listy albo kończę buchalterię. Na początku nie ma nic, ale potem zaczynam nasłuchiwać i jestem pewny, że to słyszę. Ciche oddychanie, jakby ktoś wszedł do pokoju i stał nie opodal, obserwując mnie. Staram się, a w każdym razie starałem się, nie odwracać. Ale niestety zawsze to robię. I oczywiście nikogo nie ma.
Dań przeszedł po zniszczonym dywaniku. Pod jego stopami zaskrzypiały klepki w podłodze. Wziął z biurka Wallisa kalendarz astralny i przez parę chwil go oglądał.
– Czy pan wierzy w rzeczy nadprzyrodzone, panie Wallis?
– To zależy, co pan rozumie przez słowo „nadprzyrodzone".
– Cóż… duchy.
Wallis spojrzał na mnie i znowu na Dana, jakby się obawiał, że naigrawamy się z niego. W buraczkowym szlafroku wyglądał jak jeden z tych staruszków, którzy upierają się przy kąpieli w oceanie w dzień Bożego Narodzenia.
– Opowiadałem właśnie mojemu koledze – zwróciłem się do Wallisa – że niektóre domy działają jak odbiorniki dźwięków i rozmów z przeszłości. Jeżeli w takim domu zdarzy się coś szczególnie stresującego, to w pewien sposób magazynuje on dźwięki w fakturze ścian i odtwarza je jak magnetofon, raz po raz. W zeszłym roku był taki przypadek w Massachusetts. Młode małżeństwo twierdziło, iż w ich salonie nocą kłócą się kobieta i mężczyzna, ale gdy schodzili tam, by zobaczyć, co się dzieje, nikogo nie było. Ponieważ słyszeli wykrzykiwane imiona, poszli sprawdzić je w księgach parafialnych. Okazało się, że ci ludzie, których głosy słyszeli, mieszkali w tym domu w tysiąc osiemset sześćdziesiątym roku.
Seymour Wallis potarł swą nie ogoloną brodę. – Czy to znaczy, że gdy słyszę oddychanie, to słyszę ducha?
– Niezupełnie – odrzekł Dań. – To tylko echo z przeszłości. Być może straszne, ale nie jest bardziej niebezpieczne niż dźwięk, jaki wydobywa się z pańskiego telewizora. To tylko dźwięk, nic więcej.