Wallis powoli przysiadł na starym krześle maklerskim i spojrzał na nas z powagą.
– Czy mogę to coś zmusić, aby mnie zostawiło w spokoju? – zapytał. – Czy można to egzorcyzmować?
– Chyba nie – powiedział Dań. – Trzeba by zburzyć cały dom. To, co pan słyszy, tkwi w samej materii budynku.
Kaszlnąłem i odezwałem się uprzejmie:
– Obawiam się, że w mieście obowiązuje przepis zakazujący burzenia starych domów z przyczyn nie uzasadnionych. Podpunkt 8.
Seymour Wallis wyglądał na bardzo zmęczonego.
– Wiecie, panowie, długie lata chciałem mieć taki dom. Czasami przechodziłem tędy i podziwiałem wiek, charakter i styl tych budynków. Wreszcie udało mi się jeden zdobyć. Ten dom tak wiele dla mnie znaczy. Reprezentuje wszystko, co w życiu starałem się zrobić, aby utrzymać stare wartości i sprzeciwić się nowoczesnemu, łatwemu, fałszywemu i tak pociągającemu światu. Popatrzcie tylko na to miejsce. Nie ma tu ani piędzi lastryko, grama plastyku ani skrawka włókien szklanych. Te sztukaterie na suficie to prawdziwy gips, a klepki pochodzą ze starego żaglowca. Popatrzcie, jakie są szerokie. A teraz spójrzcie na te drzwi. Są solidne i wiszą, jak powinny. Zawiasy są z mosiądzu.
Uniósł głowę. W jego głosie brzmiało wiele uczucia.
– Ten dom należy do mnie – mówił dalej – a jeżeli przebywa w nim duch lub są jakieś odgłosy, to chcę, żeby się wyniosły. Ja jestem tutaj panem i, na Boga, będę zwalczał wszelkie nadprzyrodzone dziwolągi…
– Nie chciałbym, aby pan sobie pomyślał, że mu nie wierzę – powiedziałem – ponieważ jestem przekonany, że słyszał pan to wszystko, o czym pan opowiadał. Ale czy przypadkiem nie jest pan przepracowany? Może po prostu czuje się pan zmęczony.
Seymour Wallis skinął głową.
– O tak, jestem zmęczony. Ale nie aż tak zmęczony, żebym nie mógł walczyć o to, co moje.
Dań rozejrzał się po pokoju.
– Może udałoby się panu jakoś porozumieć z tym oddychaniem. Wie pan, myślę o osiągnięciu jakiegoś kompromisu.
– Nie rozumiem.
– Właściwie sam nie jestem pewien, czy rozumiem – odpowiedział Dań. – Ale wielu spirytystów zdaje się wierzyć, że można się umówić ze światem duchów, aby zostawiły człowieka w spokoju. Myślę, że powodem tego, iż coś w jakimś miejscu straszy, jest to, że duch nie może się przedostać tam, gdzie zwykle trafiają duchy. Więc może ten sapiący duch chce, aby pan mu w czymś pomógł. Nie wiem. To tylko moje przypuszczenia. Może powinien pan spróbować się z nim porozumieć.
Podniosłem brew.
– Co pan mi radzi? – zapytał Wallis ostrożnie.
– Trzeba być bezpośrednim. Zapytać, czego chce.
– Dajże spokój, Dań – wtrąciłem. – Bzdury opowiadasz.
– Wcale nie. Jeżeli pan Wallis słyszy oddychanie, to prawdopodobnie to coś, co oddycha, słyszy także jego.
– Jeszcze nie wiemy, czy oddychanie istnieje naprawdę.
Wallis wstał.
– Zdaje mi się, że zdołam panów przekonać jedynie wówczas, jeżeli usłyszycie to „coś" na własne uszy. Może szklaneczkę whisky? Posiedzimy tu około pół godzinki, jeśli panowie mogą mi tyle czasu poświęcić, i posłuchamy.
– Oczywiście, z przyjemnością – odpowiedział Dań.
Wallis wyszedł z pokoju, stąpając ciężko, i za chwilę wrócił z dwoma krzesłami z giętego drewna. Usiedliśmy na nich niewygodnie wyprostowani, a on poczłapał po karafkę.
Wciągnąłem stęchłe powietrze. W maleńkiej bibliotece było gorąco i duszno i zaczynałem żałować, że nie siedzę w barze „Assay Office", i nie sączę zimnego piwa Coors. Dań potarł ręce jak prawdziwy człowiek interesu.
– Ale będzie zabawa.
– Wydaje ci się, że my to usłyszymy? – zapytałem.
– Oczywiście. Mówiłem ci. Kiedyś o mało co nie zobaczyłem ducha.
– O mało co? Jak to?
– Kiedyś zatrzymałem się w starym hotelu w Denver. Gdy wracałem nocą do swojego pokoju, zobaczyłem, że wychodzi z niego pokojówka. Włożyłem klucz do drzwi, a ona pyta mnie: „Czy jest pan pewien, że to pana pokój? Tam wewnątrz jakiś pan bierze kąpiel". Sprawdziłem numer klucza, a ponieważ był właściwy, wszedłem do środka. Ze mną weszła pokojówka, żeby sprawdzić, ale gdy zajrzałem do łazienki, nie było tam nikogo kąpiącego się ani wody w wannie, niczego. Hotele to wspaniałe miejsce dla duchów.
– O tak, a wydział sanitarno-epidemiologiczny to wspaniałe miejsce dla łgarzy.
Właśnie w tej chwili wszedł staruszek Wallis z zaśniedziałą srebrną tacą, na której stały karafka i trzy szklanki. Postawił tacę na stoliku i nalał wszystkim szczodrą ręką. Potem usiadł na swoim krześle i upijał whisky, jakby chciał upewnić się, że nie dodano do niej cykuty.
W przedpokoju rozległ się dźwięk zegara, którego nie zauważyłem przy wejściu. Zaczął bić dziesiątą. Bam-wrr-bam-wrr-bam-wrr…
– Czy nie ma pan lodu, panie Wallis? – zapytał Dań.
Starzec spojrzał zakłopotany, potem potrząsnął głową.
– Przykro mi. Wysiadła lodówka. Zamierzałem ją naprawić. Zwykle jadam na mieście, więc nie odczuwałem jej braku.
Dań uniósł szklankę.
– No cóż, piję do tego sapania, czymkolwiek by ono było.
Przełknąłem ciepłą, nie rozcieńczoną szkocką i skrzywiłem się.
Czekaliśmy tam w ciszy prawie dziesięć minut. To zadziwiające, ile można narobić hałasu, pijąc whisky w zupełnej ciszy. Po chwili mogłem słyszeć cykanie zegara w przedpokoju, a nawet szmer samochodów na dalekiej Mission. I jeszcze szum mojej własnej krwi dudniącej w uszach. Wallis zdusił kaszel.
– Jeszcze whisky? – zapytał.
Dań wyciągnął swoją szklankę, ale ja stwierdziłem:
– Jeżeli wypiję więcej, to usłyszę dzwony, a nie sapanie.
Znowu rozsiedliśmy się na krzesłach, które dziwacznie zaskrzypiały.
– Czy zna pan historię tego domu, panie Wallis? Jakiś szczegół, który mógłby pomóc w ustaleniu tego, skąd wziął się tajemniczy oddech? – zainteresował się Dań.
Seymour Wallis nerwowo przestawiał rzeczy na biurku – pióro, nożyk do listów, kalendarz – potem spojrzał na Dana tym samym zmęczonym spojrzeniem, które widziałem na jego twarzy, gdy zjawił się w moim biurze.