Któż nie pomyślał, tak jak ja, o Mahlkem? Nie jestem pewien, czy od razu, choć powinienem był od razu, ale tak czy owak nie zawołałem głośno: „Gdzie podział się Mahlke?” Schilling też nie krzyknął ani Hotten Sonntag, Winter, Kupka czy Esch, żaden z nich; raczej zgodziliśmy się wszyscy, że to chucherkowaty Buschmann, łobuziak, który nawet po tuzinie policzków nie potrafił zaprzestać wiecznego, wrodzonego mu szczerzenia zębów.
Kiedy Mallenbrandt w miękkim płaszczu kąpielowym stanął pomiędzy nami z na wpół ubranym kapitanem i ryknął swoje: – Ktotozrobił? Przyznaćsię! – podsunięto mu Buschmanna. Ja także zawołałem, że to Buschmann, i nawet po cichu byłem gotów tak myśleć, bez przekonywania samego siebie: rzeczywiście, to mógł zrobić jedynie Buschmann, któż inny, jeśli nie Buschmann.
Tylko gdzieś głęboko w mózgownicy zaczęło mnie coś łaskotać, podczas gdy Buschmanna przesłuchiwano ze wszystkich stron i indagowali go kapitan, przewodniczący samorządu primy i inni. To łaskotanie jeszcze się wzmogło, kiedy Buschmann po raz pierwszy oberwał po gębie, ponieważ uśmiech nie schodził mu z twarzy nawet w czasie śledztwa. Czekając wzrokiem i słuchem na jednoznaczne przyznanie się Buschmanna do winy, czułem w mózgownicy rosnącą pewność: no, no, czy to przypadkiem nie był ktoś zupełnie inny!
I wtedy przestałem czyhać na wyjaśniające słówko uśmiechniętego Buschmanna, zwłaszcza że ilość wymierzonych mu policzków wskazywała na niepewność Mallenbrandta. Nie mówił też już o skradzionym przedmiocie, lecz w przerwie między jednym a drugim uderzeniem ryczał:
– Przestań się śmiać! Nie śmiej się! Już ja cię oduczę tych uśmieszków!
Nawiasem mówiąc to się Mallenbrandtowi bynajmniej nie udało. Nie wiem, czy Buschmann jeszcze żyje; ale jeżeli gdzieś istnieje dentysta, weterynarz czy też lekarz nazwiskiem Buschmann – Heini Buschmann chciał studiować medycynę – to z całą pewnością istnieje uśmiechnięty doktor Buschmann, bo takiego grymasu nie można się łatwo pozbyć, jest odporny, przetrzymuje wojny i reformy walutowe i już wówczas, kiedy kapitan z rozpiętym kołnierzykiem czekał na rezultat śledztwa, okazał się silniejszy od uderzeń profesora Mallenbrandta.
Ukradkiem – chociaż oczy wszystkich były skierowane na Buschmanna – odwróciłem się do Mahlkego; nie musiałem go szukać, bo przez skórę czułem, gdzie jest ze swoimi pieśniami maryjnymi w głowie. Zupełnie ubrany, stał rzeczywiście niedaleko, ale na uboczu, i zapinał sobie ostatni guzik koszuli, którą, sądząc po kroju i wzorze w paski, miał zapewne po ojcu. Zapinając koszulę musiał się trudzić, żeby swój znak rozpoznawczy wtłoczyć za guzik.
Pomijając mocowanie się z guzikiem i towarzyszącą temu grę muskułów szczęki, Mahlke robił wrażenie spokojnego. Kiedy zrozumiał, że guzika nie da się zapiąć nad jabłkiem Adama, wyciągnął z kieszeni wiszącej na haku marynarki pomięty krawat. Nikt w naszej klasie nie nosił krawata. Tylko w wyższej sekundzie i w primie kilku elegancików wiązało sobie śmieszne muszki. Dwie godziny przedtem, gdy kapitan wygłaszał swój pełen zachwytów nad przyrodą wykład, Mahlke miał jeszcze rozpięty kołnierzyk koszuli; ale w jego kieszeni gniótł się już krawat i czekał na wielką okazję.
Krawatowa premiera Mahlkego! Przed jedynym i do tego jeszcze całym w plamy lusterkiem w szatni Mahlke, nie podchodząc bliżej do swego odbicia, przypatrując mu się na dystans i raczej pro forma, zawiązał barwnie nakrapiany, jak mi się dziś wydaje, niegustowny łaszek wokół postawionego kołnierzyka, wywrócił kołnierz, poskubał o wiele za duży węzeł i powiedział niegłośno, ale z naciskiem, tak że jego słowa wyraźnie rozległy się na tle wciąż jeszcze prowadzonego przesłuchania i odgłosu policzków, którymi Mallenbrandt obrabiał uśmiechniętego Buschmanna:
– Mógłbym się co prawda założyć, że to nie był Buschmann. Ale czy ktoś już przeszukał jego manatki?
Mahlke natychmiast znalazł słuchaczy. A przecież mówił tylko do lustra; jego krawat, nowy trick, zwrócił uwagę dopiero później, i to nie w sposób szczególny. Mallenbrandt przeszukał własnoręcznie rzeczy Buschmanna i zaraz miał powód, żeby trzepnąć go raz jeszcze po gębie, ponieważ w obu kieszeniach marynarki było kilka napoczętych paczek z prezerwatywami, którymi Buschmann uprawiał handelek w wyższych klasach; jego ojciec był drogerzystą. Poza tym, Mallenbrandt nic nie znalazł i kapitan, po prostu zrezygnowawszy z dalszych indagacji, zawiązał swój oficerski krawat, odwrócił kołnierzyk, dotknął pustego miejsca po wysokim odznaczeniu i zaproponował, żeby nie brać rzeczy zbyt poważnie.
– To się da odkupić. Nic takiego, panie profesorze. Głupi kawał szczenięcy i tyle!
Ale Mallenbrandt kazał zamknąć salę gimnastyczną i szatnię i przy pomocy dwóch z primy przeszukiwał nasze kieszenie i każdy kącik pomieszczenia, który mógłby służyć jako schowek. Początkowo kapitan pomagał rozbawiony, potem zniecierpliwił się i zrobił coś, czego jeszcze nikt nie odważył się zrobić w szatni: zaczął palić jednego papierosa po drugim, gasił niedopałki na wyłożonej linoleum podłodze i wpadł wyraźnie w zły humor, kiedy Mallenbrandt bez słowa podsunął mu spluwaczkę, która od lat kurzyła się nie używana koło umywalki i teraz została również przeszukana jako ewentualna kryjówka skradzionego przedmiotu.
Kapitan zaczerwienił się jak sztubak, nagłym ruchem wyjął ze swoich miękko zarysowanych ust ledwie napoczęty papieros,
przestał palić, skrzyżował ramiona, a potem zaczął nerwowo sprawdzać czas na zegarku, wysuwając krótkimi, bokserskimi ruchami zegarek z rękawa, żeby zaznaczyć, że się śpieszy.
Pożegnał się w rękawiczkach, blisko drzwi i dał do zrozumienia, że sposób przeprowadzania śledztwa nie podoba mu się i że przekaże tę przykrą sprawę dyrektorowi szkoły, bo nie chce, żeby mu źle wychowani gówniarze psuli urlop.
Mallenbrandt rzucił klucz jednemu z primy, a ten był na tyle niezręczny, że podczas otwierania drzwi szatni powstała kłopotliwa chwila oczekiwania.
VIII
Dalsze dochodzenia spaskudziły nam sobotnie popołudnie, nie doprowadziły do żadnego rezultatu i wryły się w moją pamięć tylko kilkoma niewartymi wzmianki szczegółami, ponieważ wciąż musiałem patrzeć na Mahlkego i jego wspomniany już krawat, którego węzeł daremnie starał się od czasu do czasu podsunąć wyżej; ale żeby zadowolić Mahlkego, trzeba by użyć gwoździa – nie można ci było nic pomóc.
A kapitan? Jeżeli to pytanie jest w ogóle uzasadnione, to da się odpowiedzieć na nie kilkoma suchymi słowami: nie było go podczas popołudniowego przesłuchania, a nie potwierdzona, być może zgodna z prawdą wersja głosiła, że w towarzystwie narzeczonej obleciał trzy czy cztery istniejące w mieście sklepy z orderami. Któryś z naszej klasy widział go podobno następnej niedzieli w kawiarni „Cztery Pory Roku”: siedział otoczony, nie tylko z narzeczoną i jej rodzicami, pod kołnierzykiem także niczego mu nie brakowało, a goście w lokalu zapewne z onieśmieleniem rozpoznali, kto przebywa wśród nich i stara się wykwintnie rozdrabniać widelczykiem twarde ciastko trzeciego roku wojny.
Ja nie spędziłem niedzieli w kawiarni. Obiecałem księdzu Guzewskiemu, że będę mu służył do wczesnej mszy. Mahlke, w barwnym krawacie, przyszedł zaraz po siódmej i razem z pięcioma starymi kobiecinami nie mógł wypełnić pustki dawnej sali gimnastycznej. Jak zwykle przyjął komunię klęcząc na końcu po lewej stronie. Poprzedniego wieczora, po zakończeniu dochodzeń w szkole, musiał widocznie pójść do kaplicy i wyspowiadać się; albo też, z tych czy innych względów, szeptałeś tym razem do ucha księdzu Wiehnkemu w kościele Serca Jezusowego.