Nie pamiętam, czy dyrektor Klohse zamknął imprezę dobrze nam znanymi słowami: „A teraz do zajęć!”, czy też odśpiewano: „Kochamywichryiburze”. Przypominam sobie raczej ściszone, ale pełne szacunku oklaski i zrazu pojedyncze głosy odsuwania krzeseł, które zaczęły się w rzędach dziewcząt i warkoczy. Kiedy obejrzałem się za Mahlkem, już go nie było i dojrzałem tylko jego przedziałek na środku głowy, wynurzający się raz po raz w prawym wyjściu; nie mogłem jednak zaraz opuścić niszy i stanąć na wyfroterowanej podłodze, ponieważ podczas prelekcji zdrętwiała mi noga.
Dopiero w szatni przy sali gimnastycznej natknąłem się znowu na Mahlkego, ale jakoś nie znalazłem odpowiedniego słowa do rozpoczęcia rozmowy. Już przy przebieraniu się rozeszły się, a później potwierdziły pogłoski, że spotkał nas nie byle jaki zaszczyt: kapitan marynarki prosił swego dawnego nauczyciela gimnastyki, profesora Mallenbrandta, żeby mu pozwolił, mimo że prawie nie ma treningu, wziąć udział w lekcji w starej, poczciwej sali gimnastycznej. Podczas dwóch godzin wychowania fizycznego, kończących, jak zawsze w sobotę, naukę, pokazał najpierw nam, a potem uczniom najwyższej klasy, którzy od drugiej lekcji dzielili z nami salę, co potrafi.
Był przysadzisty, czarno owłosiony, dobrze zbudowany. Pożyczył sobie od Mallenbrandta tradycyjnie czerwone spodenki i białą koszulkę z czerwonym poprzecznym pasem na piersi i wyszytą na nim czarną literą C. W czasie przebierania otaczała go gromada chłopaków, Padało wiele pytań:
– …czy mogę obejrzeć z bliska? Jak długo to trwa, zanim… A jeżeli już się…? Ale przyjaciel mego brata, który jest na ścigaczu, mówi…
Odpowiadał cierpliwie. Czasami śmiał się bez powodu, ale zaraźliwie. Cała szatnia rżała; i tylko dlatego zwróciłem uwagę na Mahlkego: nie śmiał się z innymi, był zajęty składaniem i wieszaniem swojej garderoby.
Gwizdek Mallenbrandta wezwał nas na salę, pod drążki. Lekcję prowadził kapitan, dyskretnie wspierany przez nauczyciela, ale nie musieliśmy się za bardzo wysilać, bo oficer przykładał wagę do tego, żeby nam coś pokazać, przede wszystkim wielki młynek na drążku, z zeskokiem w rozkrok. Poza Hottenem Sonntagiem tylko Mahlke potrafił to zrobić, ale nie warto było patrzeć, ponieważ przewroty i lądowanie w rozkroku wykonywał ze zgiętymi kolanami, w brzydkiej postawie. Kiedy kapitan rozpoczął z nami rozluźniającą i dobrze prowadzoną gimnastykę na podłodze, jabłko Adama na szyi Mahlkego wciąż jeszcze tańczyło jak szalone. Przy
skoku przez siedmiu chłopców, który trzeba było zakończyć koziołkiem w przód, wylądował krzywo na macie, zdaje się, że skręcił sobie nogę, siadł ze swą niespokojną chrząstką na uboczu, na drabince, i zadekował się, kiedy ci z primy weszli na salę z początkiem drugiej lekcji. Dopiero przy koszykówce przeciwko primie przyłączył się znowu do nas, rzucił też trzy czy cztery kosze; pomimo to przegraliśmy.
Nasza neogotycka sala gimnastyczna robiła uroczyste wrażenie w tej samej mierze, w jakiej kaplica Marii Panny w Neuschottland zachowała trzeźwy, gimnastyczny charakter byłej, nowocześnie zaplanowanej i szerokimi oknami rozjaśnionej hali sportowej, choćby ksiądz Guzewski porozmieszczał w niej nie wiadomo ile pokolorowanego gipsu i wotywnych dewocjonaliów. O ile tam ponad wszystkimi tajemnicami panowała jasność, my gimnastykowaliśmy się w tajemniczym półmroku: sala miała ostrołukowe okna, a ceglane ornamenty dzieliły je na wypełnione maswerkiem rozety. Podczas gdy w kaplicy Panny Marii Ofiarowanie, Przeistoczenie i Komunia w jasnym oświetleniu były tylko skomplikowanym i odartym z uroku technicznym procesem – zamiast sakramentu ołtarza można by tu rozdzielać okucia drzwi, narzędzia albo, jak kiedyś, przybory do ćwiczeń fizycznych, na przykład kije do palanta czy pałeczki do sztafety – w mistycznym oświetleniu naszej sali proste losowanie obu drużyn koszykówki, które sprężyście przeprowadzoną, dziesięciominutową rozgrywką zakończyły lekcję gimnastyki, robiło uroczyste i przejmujące wrażenie, jak święcenia kapłańskie lub bierzmowanie; a rozchodzenie się drużyn po wylosowaniu boiska w mroczną głąb sali odbywało się z pokorą nabożnej ceremonii. Zwłaszcza kiedy na dworze świeciło poranne słońce i wiązki promieni przedostawały się przez gałęzie kasztanów na podwórzu rekreacyjnym i przez ostrołukowe okna, a my właśnie ćwiczyliśmy na pierścieniach czy też na trapezie, powstawały dzięki ukośnie padającemu, bocznemu światłu nastrojowe efekty. Wytężywszy pamięć, dziś jeszcze widzę przysadzistego kapitana w czerwonych jak pelerynki ministrantów spodenkach gimnastycznych naszego gimnazjum, widzę, jak lekko i płynnie ćwiczy na rozhuśtanym trapezie, widzę jego stopy – ćwiczył boso – bezbłędnie wyciągnięte i zanurzające się w snop ukośnych, złociście połyskujących promieni słonecznych, widzę jego ręce – bo nagle zawisł na kolanach – chwytające jedno z tych świetlistych pasm, wibrujących złotym pyłem; tak cudownie staroświecka była nasza sala gimnastyczna, nawet w szatni światło padało przez ostrołukowe okna. Dlatego nazywaliśmy szatnię zakrystią.
Mallenbrandt zagwizdał i zarówno chłopcy z primy jak też z niższej sekundy musieli stanąć w dwuszeregu, zaśpiewać dla kapitana: „Porannejrosieidziemywgóryhej” i potem puszczono nas do szatni. Natychmiast wszyscy obskoczyliśmy znów kapitana. Tylko ci z primy zachowywali się trochę mniej natarczywie. Podczas gdy kapitan po starannym umyciu rąk i pach nad jedyną umywalką – kabin z prysznicami nie mieliśmy – szybkimi ruchami wciągał na siebie bieliznę, zdjąwszy pożyczony kostium tak, że nic nie zobaczyliśmy, musiał wciąż odpowiadać na pytania uczniów, i robił to ze śmiechem, dobrodusznie, nie zanadto z góry; potem między dwoma pytaniami nagle zamilkł; niepewnie obmacujące palce, początkowo ukradkowe, po chwili nie ukrywane już poszukiwania, również pod ławką – chwileczkę, chłopcy, zaraz będę znów na pokładzie! – i w granatowych marynarskich spodniach, w białej koszuli, bez butów, ale w skarpetach, kapitan przeciskał się pomiędzy uczniami i rzędami ławek, przez smród ogrodu zoologicznego: małego pawilonu dla drapieżców. Kołnierz miał rozpięty i podniesiony, przygotowany do zawiązania krawata i wstążki z owym orderem, którego nazwa nie przechodzi mi przez usta. Na drzwiach nauczycielskiego pokoju Mallenbrandta wisiał tygodniowy plan zajęć w sali gimnastycznej. Kapitan zapukał i od razu wszedł.
Któż nie pomyślał, tak jak ja, o Mahlkem? Nie jestem pewien, czy od razu, choć powinienem był od razu, ale tak czy owak nie zawołałem głośno: „Gdzie podział się Mahlke?” Schilling też nie krzyknął ani Hotten Sonntag, Winter, Kupka czy Esch, żaden z nich; raczej zgodziliśmy się wszyscy, że to chucherkowaty Buschmann, łobuziak, który nawet po tuzinie policzków nie potrafił zaprzestać wiecznego, wrodzonego mu szczerzenia zębów.
Kiedy Mallenbrandt w miękkim płaszczu kąpielowym stanął pomiędzy nami z na wpół ubranym kapitanem i ryknął swoje: – Ktotozrobił? Przyznaćsię! – podsunięto mu Buschmanna. Ja także zawołałem, że to Buschmann, i nawet po cichu byłem gotów tak myśleć, bez przekonywania samego siebie: rzeczywiście, to mógł zrobić jedynie Buschmann, któż inny, jeśli nie Buschmann.
Tylko gdzieś głęboko w mózgownicy zaczęło mnie coś łaskotać, podczas gdy Buschmanna przesłuchiwano ze wszystkich stron i indagowali go kapitan, przewodniczący samorządu primy i inni. To łaskotanie jeszcze się wzmogło, kiedy Buschmann po raz pierwszy oberwał po gębie, ponieważ uśmiech nie schodził mu z twarzy nawet w czasie śledztwa. Czekając wzrokiem i słuchem na jednoznaczne przyznanie się Buschmanna do winy, czułem w mózgownicy rosnącą pewność: no, no, czy to przypadkiem nie był ktoś zupełnie inny!
I wtedy przestałem czyhać na wyjaśniające słówko uśmiechniętego Buschmanna, zwłaszcza że ilość wymierzonych mu policzków wskazywała na niepewność Mallenbrandta. Nie mówił też już o skradzionym przedmiocie, lecz w przerwie między jednym a drugim uderzeniem ryczał:
– Przestań się śmiać! Nie śmiej się! Już ja cię oduczę tych uśmieszków!
Nawiasem mówiąc to się Mallenbrandtowi bynajmniej nie udało. Nie wiem, czy Buschmann jeszcze żyje; ale jeżeli gdzieś istnieje dentysta, weterynarz czy też lekarz nazwiskiem Buschmann – Heini Buschmann chciał studiować medycynę – to z całą pewnością istnieje uśmiechnięty doktor Buschmann, bo takiego grymasu nie można się łatwo pozbyć, jest odporny, przetrzymuje wojny i reformy walutowe i już wówczas, kiedy kapitan z rozpiętym kołnierzykiem czekał na rezultat śledztwa, okazał się silniejszy od uderzeń profesora Mallenbrandta.