Strzępki piany leżały jeszcze w kształcie wysepek i wydłużonych pasemek na płytkich, równych falach, wabiły mewy, odpychały je, wpadały na siebie i dryfowały w kierunku plaży jak płatki skwaśniałej śmietanki; wtedy i Mahlke zrobił fajrant, przykucnął w cieniu kabiny nawigacyjnej, a skóra jego zrobiła się, nie, była już od dawna, ziarnisto-ściągnięta, jeszcze zanim zabłąkane strzępki piany osiadły znużone na mostku i zaczęły drżeć za lada powiewem. Mahlke trząsł się, a grdyka mu latała; śrubokręt pląsał na drgających obojczykach. Nawet plecy Mahlkego, częściowo serowatobiałe, od ramion w dół spalone na raka, z których skóra łuszczyła się wciąż od nowa po obu stronach kręgosłupa o wystających, zębatych kręgach, nawet jego plecy były pokryte gęsią skórką i wstrząsały się od dreszczy. Żółtawe wargi Mahlkego miały sine obwódki i odsłaniały dzwoniące zęby. Wielkimi, wymoczonymi rękami usiłował przytrzymać kolana obtarte na grodzi pokrytej muszlami, by w ten sposób zapanować nad swym ciałem i zębami. Hotten Sonntag – a może to byłem ja? – natarł na Mahlkego:
– Człowieku, żebyś tylko czego nie złapał. Musimy przecież wracać.
Śrubokręt nabrał rozsądku.
W tamtą stronę płynęliśmy dwadzieścia pięć minut licząc od mola, a trzydzieści pięć od kąpieliska. Droga powrotna zajmowała dobre trzy kwadranse. Mógł być nie wiem jak wypompowany, ale zawsze przypływał przynajmniej minutę przed nami do granitowego mola. Przewagę z pierwszego dnia utrzymywał i nadal. Za każdym razem, zanim dotarliśmy do krypy – tak nazywaliśmy minowiec – Mahlke zdążył już raz dać nurka i w chwili, gdy prawie równocześnie dotykaliśmy rękami, wymoczonymi jak ręce praczek, rdzy i mewiego łajna na mostku lub chwytaliśmy za wystające tarcze obrotowe, pokazywał nam bez słowa jakieś zawiasy, coś, co się dało łatwo odśrubować, i trząsł się już, chociaż od czasu drugiej czy trzeciej wyprawy smarował się zawsze grubo i obficie Nicea, bo kieszonkowych pieniędzy Mahlke miał zawsze dosyć.
Mahlke był w domu jedynym dzieckiem.
Mahlke był półsierotą.
Ojciec Mahlkego nie żył.
Zarówno w zimie, jak i w lecie Mahlke chodził w staromodnych wysokich butach, które odziedziczył chyba po ojcu.
Na sznurowadle do wysokich czarnych butów Mahlke zawieszał na szyi śrubokręt.
Teraz dopiero przypomina mi się, że Mahlke nosił jeszcze coś na szyi i robił to z określonych powodów; ale śrubokręt bardziej wpadał w oczy.
Nosił go prawdopodobnie od dawna, tylko myśmy na to nigdy nie zwrócili uwagi; z pewnością jednak od czasu, kiedy w kąpielisku przechodził suchą zaprawę i musiał wykonywać różne ruchy na piasku, miał na szyi srebrny łańcuszek, na którym wisiało coś srebrzyście katolickiego: Matka Boska.
Mahlke nigdy nie zdejmował łańcuszka z szyi, nawet podczas gimnastyki; bo ledwie rozpoczął suchą zaprawę i pływanie na wędce w zimowej krytej pływalni w Niederstadt, pojawił się również w sali gimnastycznej i nigdy już nie okazywał zaświadczeń domowego lekarza. Medalik chował się w wycięciu koszulki gimnastycznej, albo też srebrna Madonna spoczywała na białym materiale tuż pod czerwonym pasem na piersi.
Mahlke nie pocił się na poręczach. I nie opuszczał nawet ćwiczeń na koniu, które wykonywało tylko trzech czy czterech najlepszych z pierwszej grupy; zgięty i grubokościsty, szybował od odskoczni ponad długim skórzanym wałkiem i z łańcuszkiem oraz przekrzywioną Madonną lądował na macie, wzbijając tuman kurzu. Kiedy uczepiony zgiętymi kolanami drążka wykonywał przewroty – później udawało mu się w brzydkiej postawie przekręcić się nawet o dwa razy więcej niż Hottenowi Sonntagowi, naszemu najlepszemu gimnastykowi – kiedy zatem na siłę wyduszał z siebie trzydzieści siedem obrotów, medalik wysuwał się spod koszulki gimnastycznej i srebrny wisiorek trzydzieści siedem razy wirował wokół trzeszczącego drążka, wyprzedzając ciemnoblond włosy, nie mogąc oderwać się od szyi i odzyskać wolności, bo Mahlke prócz wybujałej grdyki miał jeszcze wystającą potylicę, która u nasady włosów wyraźnym załamaniem hamowała zsuwający się, rozhuśtany przewrotami łańcuszek. Śrubokręt wisiał ponad medalikiem i sznurowadło zakrywało częściowo łańcuszek. Pomimo to narzędzie nie spychało medalika na drugi plan, bo zakończony drewnianą rączką przedmiot nie był dopuszczony do sali gimnastycznej. Nasz nauczyciel wychowania fizycznego, profesor Mallenbrandt, znany w środowisku gimnastyków z tego, że napisał podręcznik gry w palanta, zabronił Mahlkemu noszenia śrubokrętu na sznurowadle podczas ćwiczeń. Amuletu na szyi Mahlkego Mallenbrandt nigdy nie kwestionował, gdyż poza wychowaniem fizycznym i geografią uczył jeszcze religii i aż do drugiego roku wojny zdołał utrzymać przy drążku i na poręczach niedobitki Związku Gimnastycznego Robotników Katolickich.
Tak więc śrubokręt musiał czekać w szatni, zawieszony na haczyku nad koszulą, podczas gdy srebrna, trochę już wytarta Madonna na szyi Mahlkego mogła uczestniczyć w jego karkołomnych ćwiczeniach.
Zwyczajny śrubokręt: masywny i tani. Żeby odkręcić i wydobyć na powierzchnię wąski szyldzik, nie większy od tabliczki z nazwiskiem u drzwi wejściowych mieszkania, przytwierdzony dwiema śrubkami, Mahlke często musiał nurkować pięć lub sześć razy, zwłaszcza kiedy szyldzik był umocowany na częściach metalowych i obie śruby zardzewiały. Za to czasami, kiedy używał śrubokrętu jako łomu, udawało mu się większe i gęsto zapisane tabliczki wyrywać wraz ze śrubami ze zbutwiałej deski oszalowania i prezentować nam swą zdobycz na mostku kapitańskim. Gromadził te szyldziki bez zapału, wiele z nich podarował Winterowi i Jürgenowi Kupka, którzy bez wyboru zbierali wszystko, co się dało odśrubować, nawet tabliczki z oznaczeniem ulic i mniejsze, z publicznych ustępów; Mahlke zabierał do domu tylko takie rzeczy, które nadawały się do jego rupieciarni.
Mahlke nie ułatwiał sobie życia: kiedy myśmy drzemali na krypie, on pracował pod wodą. My odskrobywaliśmy mewie łajno, brązowieliśmy jak cygara, a który z nas miał jasne włosy, temu płowiały one na kolor słomy; Mahlke zaś nabawiał się wciąż nowych oparzeń od słońca. Podczas gdy my obserwowaliśmy ruch okrętów na północ od boi kierunkowej, on miał wzrok nieprzerwanie skierowany w dół: zaczerwienione, trochę podrażnione powieki z skąpymi rzęsami dokoła jasnoniebieskich, zdaje mi się, oczu, które dopiero pod wodą rozbłyskiwały zaciekawieniem. Wielokrotnie Mahlke wracał bez tabliczki, bez zdobyczy, ale ze złamanym lub beznadziejnie wygiętym śrubokrętem. Pokazywał nam go i to robiło na nas wrażenie. Ruch, jakim przez ramię rzucał śrubokręt w morze i drażnił mewy, nie wypływał ani z tępego rozczarowania, ani z bezsensownej wściekłości. Nigdy też Mahlke nie rzucał zepsutego narzędzia z udawaną lub prawdziwą obojętnością. Nawet ten gest miał nam powiedzieć: teraz pokażę wam coś lepszego!
…a pewnego dnia – właśnie zawinął do portu dwukominowy statek szpitalny i po krótkim zgadywaniu ustaliśmy, że jest to „Kaiser” z linii do Prus Wschodnich – Joachim Mahlke opuścił się do pomieszczeń dziobowych bez śrubokrętu, zniknął w wyłamanym, zielonym jak łupek luku tuż pod powierzchnią wody, dwoma palcami zatkał sobie nos, głowa i gładko przylegające, od pływania i nurkowania na środku rozdzielone przedziałkiem włosy zniknęły pierwsze, potem wciągnął plecy i pośladki, raz jeszcze odbił się w lewo, po czym obiema stopami odepchnął się od brzegu luku skośnie w dół, w mroczne, chłodne akwarium, do którego przez otwarte iluminatory dochodziło światło: zaniepokojone kolki, nieruchoma ławica minogów, kołyszące się, wciąż jeszcze mocno uczepione hamaki w kubryku, sfilcowane i opasane zwojami morszczynu, w których śledzie miały swoje pokoje dziecinne. Z rzadka jakiś zabłąkany dorsz. O węgorzach tylko pogłoski. Ani jednej flądry.
Przytrzymywaliśmy lekko drżące kolana, przeżuwaliśmy mewie łajno na papkę, byliśmy średnio zaciekawieni, na wpół zmęczeni, na wpół pochłonięci, liczyliśmy kutry płynące w szyku, czepialiśmy się widoku kominów statku szpitalnego, wypuszczających wciąż jeszcze pionowo dym, spoglądaliśmy na siebie z ukosa – długo tkwił tam na dole! – mewy zataczały kręgi, fale nad dziobem bulgotały, załamywały się na podstawie wymontowanego działa dziobowego – klaskanie za mostkiem, gdzie między wentylatorami woda odbijała się, liżąc wciąż te same nity, wapno pod paznokciami, swędzenie suchej skóry, migotanie, dolatujący z wiatrem terkot silników, odciśnięte pośladki, na wpół sztywne członki, siedemnaście topoli pomiędzy Brösen a Clettkau – wtedy nagle wyprysnął: z siną brodą, żółtawy ponad kośćmi policzków, z przedziałkiem dokładnie na środku głowy, porwał za sobą wodę w luku i po kolana w wodzie zatoczył się na dziobie, chwycił się sterczącej podstawy działa, opadł na kolana, patrzył nieprzytomnie, musieliśmy go wciągnąć na mostek. Ale chociaż ciekła mu jeszcze woda z nosa i kącików ust, pokazał nam swój łup: stalowy śrubokręt z jednej sztuki. Było to narzędzie angielskiego pochodzenia. Widniał na nim napis: Sheffield. Ani odrobiny rdzy, bez szczerb, jeszcze pokryty warstwą tłuszczu – woda zbierała się na nim w kuleczki, staczające się w dół.