Выбрать главу

Przy balaskach Mahlke zachowywał się mniej afektowanie.

Złożone ręce opuścił poniżej obojczyka i pachniało mu z ust, jakby w jego wnętrzu, w garnuszku na małym płomieniu, gotowała się ustawicznie włoska kapusta. Ledwo otrzymał opłatek, zwróciła moją uwagę następna śmiała innowacja: drogę powrotną od ołtarza do miejsca w drugim rzędzie ławek, ową cichą drogę, którą Mahlke dotychczas, jak każdy komunikujący, odbywał bez nadkładania, wydłużył teraz i przerwał, gdyż powolnymi, sztywnymi krokami doszedł do miejsca naprzeciw środka ołtarza, padł na kolana, ale nie na linoleum, tylko na szorstkowłosy dywan, zaczynający się blisko stopni. Złożone ręce wzniósł w górę, ponad oczy, ponad przedziałek, jeszcze wyżej i już z wyraźną żarliwością gipsowej figurze ponadnaturalnej wielkości, która bez Dzieciątka, jako Dziewica wybrana spośród dziewic, stała na posrebrzonym sierpie księżyca, w niebieskim jak farbka, wysadzanym gwiazdami płaszczu, zwisającym od ramion do kostek, ze złożonymi na płaskiej piersi dłońmi o długich palcach, patrząc lekko wypukłymi, szklanymi oczyma w sufit dawnej sali gimnastycznej.

– Gdy Mahlke podniósł się z klęczek i opuścił znów ręce na wysokość wykładanego kołnierzyka, miał na zaczerwienionych kolanach – odciśnięty wzór dywanu.

Księdza Guzewskiego również uderzyły szczegóły nowej mody Mahlkego. Nie zadawałem oczywiście pytań. To on sam, zaniepokojony, jakby chcąc pozbyć się ciężaru lub podzielić się nim, zaczął mówić zaraz po mszy o nadmiernej pobożności Mahlkego, o jej przesadnych zewnętrznych przejawach i o trosce, która go w związku z tym od długiego czasu gnębi. Powiedział, że kult, jakim Mahlke otacza Matkę Boską, graniczy z pogańskim bałwochwalstwem, niezależnie od tego, jaka wewnętrzna potrzeba sprowadza go do stóp ołtarza.

Czekał na mnie przed wyjściem z zakrystii. Strach omal że nie wepchnął mnie z powrotem do wnętrza, ale Mahlke ujął moje ramię, zaśmiał się w nowy, swobodny sposób i zaczął beztrosko gawędzić. On, zazwyczaj taki małomówny, rozprawiał o pogodzie – babie lato, złote nitki w powietrzu – i nagle tym samym tonem, nie zniżając głosu, powiedział:

– Aha, zgłosiłem się na ochotnika. Sam kiwam głową nad sobą. Wiesz przecież, co ja o tym sądzę: wojsko, zabawa w wojnę i to przesadne podkreślanie żołnierskości. Zgadnij, do jakiej broni. Nic podobnego. Do lotnictwa już dawno nie warto. Spadochroniarze! Koń by się uśmiał. A czemu nie pytasz, czy nie do łodzi podwodnych? No więc, nareszcie! To jedyna broń, która ma jeszcze jakieś szansę; chociaż będę się sobie wydawał dziecinny w takim pudle i o wiele chętniej robiłbym coś celowego albo przynajmniej zabawnego. Wiesz przecież, że chciałem kiedyś zostać klownem. Co za pomysły ma się w chłopięcym wieku! Ale i dziś jeszcze uważam ten zawód za zupełnie niezły. Poza tym powodzi mi się nijako. Och, szkoła jak szkoła. Jakie głupstwa robiło się dawniej. Pamiętasz? Nie mogłem się po prostu przyzwyczaić do mojej grdyki. Myślałem, że to rodzaj choroby, a to jest zupełnie normalne. Znam ludzi, albo przynajmniej widziałem takich, którzy mają większe i wcale się tym nie przejmują. Zaczęło się od tej historii z kotem. Pamiętasz jeszcze, leżeliśmy na boisku Heinricha Ehlersa. Odbywała się właśnie rozgrywka palanta. Spałem albo drzemałem sobie, a ta szara bestia, może zresztą była czarna, zobaczyła moją szyję i skoczyła, albo jeden z was, zdaje się, że Schilling, po nim można się było tego spodziewać, wziął kota… No, mniejsza z tym. Nie, na krypie już potem nie byłem. Störtebeker? Słyszałem o tym. Niech sobie, co mi tam. Nie wydzierżawiłem przecież łajby, prawda? Zajdź kiedyś do nas.

Dopiero w trzecią niedzielę adwentu, gdy już przez całą jesień byłem dzięki Mahlkemu najgorliwszym ministrantem, skorzystałem z jego zaproszenia. Jeszcze w adwencie służyłem do mszy sam jeden, bo ksiądz Guzewski nie mógł znaleźć drugiego ministranta. Właściwie chciałem odwiedzić Mahlkego już w pierwszą niedzielę i przynieść mu świecę, ale dostaliśmy przydział za późno i Mahlke mógł postawić poświęconą świecę przed ołtarzem Marii Panny dopiero w drugą niedzielę. Kiedy spytał mnie: – Czy możesz postarać się o świecę? Guzewski nie chce mi dać – powiedziałem: – Zobaczę. – I postarałem się dla niego o rzadką w latach wojennych, długą, bladą jak kartoflany kiełek świecę; ponieważ brat mój poległ, rodzina nasza miała prawo do tego racjonowanego artykułu. Poszedłem pieszo do Urzędu Gospodarki, po przedstawieniu dowodu śmierci otrzymałem talon, pojechałem tramwajem do specjalnego sklepu w Oliwie, dowiedziałem się, że świec nie ma na składzie, odbyłem tę drogę jeszcze dwukrotnie i dopiero w drugą niedzielę adwentu mogłem ci dostarczyć świecę i zobaczyć cię, tak jak to sobie wyobrażałem i jak tego pragnąłem, klęczącego przed ołtarzem Marii Panny. Podczas gdy ksiądz Guzewski i ja mieliśmy na sobie adwentowe fiolety, twoja szyja wyrastała z białego wykładanego kołnierza, którego przenicowany i przerobiony płaszcz zabitego ongi w wypadu maszynisty kolejowego nie mógł zakryć, zwłaszcza że ty – następna innowacja – nie zawiązałeś sobie na szyi szala spiętego wielką agrafką.

W drugą i trzecią niedzielę adwentu Mahlke klęczał długo i sztywno na szorstkim dywanie. Wtedy to postanowiłem wziąć go za słowo i odwiedzić po południu. Jego szkliste spojrzenie, które nie drgnęło ani na chwilę – albo może ożywiało się tylko wtedy, kiedy byłem zajęty przy ołtarzu – było skierowane ponad ofiarowaną świecą na brzuch Matki Boskiej. Ręce Mahlkego utworzyły stromy daszek nad czołem i snującymi się w nim myślami, przy czym skrzyżowane kciuki nie dotykały głowy.

Pomyślałem sobie: dzisiaj pójdę. Pójdę i obejrzę go sobie.

Zupełnie dokładnie obejrzę. Raz wreszcie. Przecież za tym coś się musi… No i przecież mnie zaprosił.

Mimo że Osterzeile była krótką ulicą, to jednak jednorodzinne domki, z gołymi szpalerami koło szorstko tynkowanych fasad, i w równych odstępach zasadzone wzdłuż chodników drzewa – młode lipy po niecałym roku potraciły już swoje paliki, ale podpórki były im jeszcze potrzebne – choć odebrały mi jakoś odwagę i zmęczyły mnie, choć nasza Westerzeile była identyczna albo może dlatego właśnie, że tak samo pachniała i ze swoimi lilipucimi ogródkami tak samo wyglądała przez wszystkie pory roku. Jeszcze dzisiaj, kiedy opuszczam Dom im. Kolpinga, co się rzadko zdarza, by odwiedzić znajomych czy przyjaciół w Stockum lub Lohhausen, pomiędzy lotniskiem a północnym cmentarzem, i muszę przejść przez ulice osiedla, które są równie męczące – i zniechęcająco jednostajne, dom po domu, drzewo po drzewie, mam wrażenie, jakbym wciąż jeszcze był w drodze do matki Mahlkego, do ciotki Mahlkego, do ciebie, Wielki Mahlke: a na furtce ogrodowej, którą można by przesadzić jednym dużym, nawet niezbyt dużym susem, wisi dzwonek. Potem przejście przez zimowy, ale nie ośnieżony ogródek z krzakami róż, otulonymi w chochoły. Klomby bez kwiatów, ozdobione całymi lub uszkodzonymi muszlami morskimi, ułożonymi w ornamenty. Ceramiczna zielona żaba wielkości siedzącego królika, na podstawie z ciosanego marmuru, obramowanej przekopaną ziemią ogrodową, która tu i ówdzie pokrywa kamień zaschniętymi grudkami. A na klombie, po drugiej stronie wąskiej dróżki, która, odkąd sięgam pamięcią, wiodła mnie od furtki do trzech stopni z klinkieru, przed pobejcowane na kolor ochry, zakończone okrągłym łukiem drzwi, w tej samej odległości od ścieżki stoi prawie że pionowo wbity drąg wysokości człowieka, z zawieszonym na nim domkiem dla ptaków w kształcie górskiego szałasu. Wróble nie odlatują od karmy, kiedy robię siedem czy osiem kroków pomiędzy jednym a drugim klombem; można by sądzić, że osiedle pachnie odpowiednio do pory roku świeżością, czystością i piaskiem – ale nie tylko na Osterzeile, Westerzeile czy Bärenweg, lecz wszędzie, w Langfuhr, Prusach Zachodnich i w całych Niemczech pachniało w owych latach wojennych cebulą duszoną w margarynie, zresztą nie upieram się: pachniało cebulą gotowaną, świeżo pokrojoną, choć cebuli brakowało i trudno było ją zdobyć, choć o nieosiągalnej cebuli, wspomnianej w jakimś przemówieniu radiowym przez samego marszałka Göringa, krążyły dowcipy po Langfuhr, Prusach Zachodnich i całych Niemczech; dlatego powinienem na dobrą sprawę posmarować moją maszynę do pisania sokiem cebuli i w ten sposób wywołać w sobie ów zapach, który w tamtych latach psuł powietrze w całych Niemczech, w Prusach Zachodnich, w Langfuhr, na Osterzeile czy na Westerzeile, zagłuszając nawet dominujący odór trupów.