Выбрать главу

Z`Jednym susem przemierzyłem trzy stopnie i chciałem właśnie zgiętą już do chwytu dłonią ująć klamkę, kiedy drzwi otworzyły się od wewnątrz. Przede mną stał Mahlke w filcowych pantoflach i w koszuli z wykładanym kołnierzem. Widać było, że przed chwilą zrobił sobie na nowo przedziałek. Ni to jasne, ni to ciemne kosmyki włosów, sztywne i porozdzielane zębami grzebienia, biegły od przedziałka ukośnie w dół, ku tyłowi głowy, i jeszcze się trzymały; ale kiedy po godzinie wychodziłem, zdążyły już opaść i przy każdym wypowiadanym przez Mahlkego słowie chwiały się nad dużymi, silnie przekrwionymi uszami.

Siedzieliśmy po przeciwnej stronie domu, w pokoju mieszkalnym, do którego światło wpadało przez oszkloną werandę. Podano – ciasto według jakiejś wojennej recepty: kartoflane ciasto o smaku wody różanej, imitujące marcepan. Potem jedliśmy śliwki z weków, które miały normalny smak i dojrzały jesienią w ogrodzie Mahlkego – przez lewe oszklone okno werandy widać było bezlistne drzewo z pobielonym pniem. Z krzesła, które mi wskazał, miałem widok na dwór; siedziałem po węższej stronie stołu, naprzeciwko Mahlkego, obróconego plecami do werandy. Na lewo ode mnie, w bocznym oświetleniu, tak że siwe włosy kędzierzawiły się srebrzyście, siedziała ciotka Mahlkego; po prawej, oświetlona z prawej strony, mniej połyskująca srebrem, bo gładziej uczesana, matka Mahlkego. A brzegi jego uszu i porastający je meszek oraz lekko drżące końce kosmyków włosów były jakby obwiedzione zimnym zimowym światłem, chociaż pokój był przegrzany. Górna część szeroko wyłożonego kołnierza błyszczała śnieżną bielą, a dolna wydawała się szara: szyja Mahlkego rysowała się płasko w cieniu.

Obie kobiety, grubokościste, urodzone i wychowane na wsi, niepewne, co robić z rękami, mówiły dużo, nigdy jednocześnie, ale zawsze w kierunku Joachima Mahlkego, nawet kiedy zwracały się do mnie i wypytywały o zdrowie mojej matki. Obie wyraziły poprzez niego, grającego rolę tłumacza, swoje współczucie:

– Tera i pański brat Klaus tarn się został. Znałam go ino z widzenia, ale zawsze… Taki dzielny człowiek!

Mahlke pośredniczył w sposób łagodny, ale stanowczy. Zbyt osobiste pytania – podczas gdy ojciec przebywał w Grecji i przysyłał stamtąd listy pocztą polową, moja matka utrzymywała intymne stosunki przeważnie z wyższymi szarżami wojskowymi – pytania zatem zmierzające w tym kierunku Mahlke zdecydowanie ucinał:

– Zostaw to, ciociu. Kto może bawić się w sędziego w czasach, gdy wszystko mniej lub więcej przewraca się do góry nogami. A poza tym to cię nic a nic nie obchodzi, mamo. Gdyby tato jeszcze żył, sprawiłoby mu to przykrość i nie pozwoliłby ci tak mówić.

Obie kobiety były posłuszne jemu czy też owemu zmarłemu maszyniście, którego ducha w nie narzucający się sposób zaklinał, by nakazał milczenie, kiedy ciotka czy matka stawały się zbyt gadatliwe. Również rozmowy o położeniu na froncie – obie mieszały działania wojenne w Rosji z walkami w północnej Afryce, mówiły El Alamein mając na myśli Morze Azowskie – Mahlke umiał skierowywać na właściwe tory geograficzne spokojnie, bez rozdrażnienia:

– Nie, ciociu, ta bitwa odbyła się koło Guadalcanal, a nie w Karelii.

Ale tak czy owak ciotka dała hasło i zaczęliśmy snuć przypuszczenia co do japońskich i amerykańskich lotniskowców, które uczestniczyły i ewentualnie zostały zatopione w bitwie koło Guadalcanal. Mahlke był zdania, że okręty „Hörnet” i „Wasp”, jednostki podobne do lotniskowca „Ranger”, których budowa rozpoczęła się dopiero w trzydziestym dziewiątym roku, tymczasem podjęły służbę i uczestniczyły w bitwie, bo albo „Saratogę”, albo „Lexington”, być może nawet oba te okręty, już przedtem należało umieścić na liście strat. Jeszcze mniej jasna była sprawa obu największych japońskich lotniskowców: „Akagi” i stanowczo zbyt powolnej „Kagi”. Mahlke wygłaszał ryzykowne poglądy, mówił, że w przyszłości będą się toczyły walki tylko pomiędzy lotniskowcami, że budowa okrętów bojowych już się nie opłaca i że – gdyby miało jeszcze kiedykolwiek dojść do wojny – przyszłość należy do szybkich, lekkich jednostek i do lotniskowców. No i zaczął sypać szczegółami; obie kobiety nie mogły wyjść z podziwu, a kiedy płynnie wymienił nazwy wszystkich włoskich esploratori, ciotka tak głośno i z tak dziewczęcym entuzjazmem klasnęła w kościste ręce, że po zapanowaniu ciszy w pokoju zawstydziła się i jęła sobie poprawiać włosy z zażenowania.

Na temat gimnazjum im. Horsta Wessela nie padło ani jedno słowo, wydaje mi się tylko, że Mahlke powstając z krzesła wspomniał ze śmiechem swoje zamierzchłe, jak się wyraził, perypetie z szyją, opowiedział też – matka i ciotka śmiały się razem z nim – historyjkę o kocie: tym razem Jürgen Kupka miał mu posadzić bestię na grdyce; gdybym tylko wiedział, kto właściwie wymyślił tę bajkę, on, czy ja, czy ten, kto to pisze?

W każdym razie – i to jest pewne – gdy się żegnałem, jego matka zapakowała mi w papier dwa kawałki ciasta kartoflanego. Na korytarzu, koło schodów wiodących na piętro i do mansardy, Mahlke objaśnił mi zdjęcie, które wisiało obok woreczka na szczotki. Podłużna fotografia przedstawiała dosyć nowocześnie wyglądający parowóz z węglarką dawnych polskich kolei państwowych – znak PKP wyraźnie widoczny był w dwóch miejscach. Przed lokomotywą stali ze skrzyżowanymi ramionami dwaj mężczyźni, drobni, lecz z władczymi minami. Wielki Mahlke powiedział:

– Mój ojciec i palacz Labuda, na krótko zanim w trzydziestym czwartym zginęli w katastrofie w pobliżu Tczewa. To znaczy, niemu ojcu udało się nie dopuścić do najgorszego i otrzymał pośmiertne odznaczenie.

X

Z początkiem nowego roku zapragnąłem brać lekcje muzyki – mój brat pozostawił skrzypce – ale powołano nas do służby pomocniczej w lotnictwie, a dziś jest już chyba za późno, chociaż ojciec Alban niezmordowanie mnie namawia, żebym się jednak jeszcze zdecydował. To on również zachęcał mnie do opowiedzenia historii o kocie i myszy:

– Niech pan po prostu usiądzie, drogi panie Pilenz, i wszystko swobodnie spisze. Mimo że pańskie pierwsze poetyckie próby i nowelki były mocno kafkowskie, ma pan jednak oryginalne pióro; niech pan sięgnie po skrzypce albo pisząc zrzuci z siebie to, co pana dręczy – Pan Bóg nie bez powodu obdarzył pana talentami.

A więc: wzięto nas do baterii nadbrzeżnej, będącej jednocześnie baterią szkoleniową Brösen-Clettkau, do położonych za wydmami, kołyszącymi się wydmuchrzycą, i za wyżwirowaną promenadą baraków, które wypełniał zapach smoły, brudnych skarpetek i materaców z trawy morskiej. Wiele można by opowiadać o powszednim dniu chłopca powołanego do lotniczej służby pomocniczej, umundurowanego gimnazjalisty, którego przed południem uczyli według tradycyjnej metody posiwiali nauczyciele, a który po południu musiał wkuwać na pamięć regulamin służby kanoniera oraz tajemnice balistyki; ale nie chodzi tu przecież o mnie ani o naiwne i junackie dzieje Hottena Sonntaga, ani wreszcie o zupełnie banalną historię Schillinga, lecz tylko o ciebie; tylko o tobie ma tu być mowa; a Joachim Mahlke nigdy nie należał do lotniczej służby pomocniczej.

Uczniowie z gimnazjum im. Horsta Wessela, których również szkolono w baterii nadbrzeżnej Brösen-Clettkau, dostarczyli nam mimochodem nowych informacji, nie wdając się zresztą w dłuższą od kota i myszy wywodzącą się rozmowę:

– A jego to krótko po Bożym Narodzeniu powołali do Reichsarbeitsdienst. Dali mu wojenną maturę. No, egzaminy nigdy nie były dla niego problemem. Był starszy od nas. Jego oddział stacjonuje podobno w Borach Tucholskich. Może wydobywają tam torf? Gadają, że to niespokojne strony. Partyzanci i tak dalej.